[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po wyjezdzie Corina miewała wrażenie, jakby taknaprawdę nigdy go nie było, jakby jej się tylko przyśnił.Obracała na palcu ślubną obrączkę, marszcząc brwi i usiłującotrząsnąć się z tych myśli.Ale co wydawało mu się tak straszne,że nie mógł jej zabrać od razu? Co miał do ukrycia może żalz powodu pośpiesznego małżeństwa? Sara wyczuwała jejniepokój. To już niedługo, panienko pocieszyła ją, wnoszącherbatę. Sara.czy mogłabyś na chwilę ze mną zostać? Oczywiście, panienko. Jak myślisz.jak myślisz, czy wszystko się ułoży? NaTerytorium Oklahomy? zapytała cicho Caroline. Oczywiście, panienko! To znaczy.nie wiem dokładnie,bo nigdy tam nie byłam.Ale.pan Massey o panienkę zadba,tego jestem pewna zapewniła ją Sara. Bathilda mówi, że będę musiała pracować.Dopóki nieodziedziczę moich pieniędzy.będę żoną farmera, powiedziała. To prawda, panienko, ale nie z pospólstwa. Czy to jest bardzo trudne? Prowadzenie domu i całareszta? Ty sobie tak dobrze z tym radzisz, Saro.Czy to bardzotrudne? zapytała, usiłując ukryć lęk.Sara patrzyła na nią z dziwną mieszaniną rozbawienia,współczucia i urazy. Bywa ciężko, panienko odparła dość chłodno. Alejako pani domu będzie panienka mogła robić wszystko wedlewłasnego uznania i jestem pewna, że będzie panienka miałapomoc.Och, proszę się nie martwić! Może upłynie trochę czasu,zanim panienka nawyknie do życia tak innego niż tutaj, alebędzie panienka szczęśliwa, tego jestem pewna. To prawda, przecież będę szczęśliwa uśmiechnęła sięCaroline. Pan Massey panienkę kocha.A panienka kocha jego.Dlaczego nie miałaby panienka być szczęśliwa? Naprawdę go kocham przyznała Caroline, biorącgłęboki wdech i ściskając mocno dłoń Sary. Kocham go. Tak się cieszę panienki szczęściem powiedziała Saraprzez ściśnięte gardło, a do oczu napłynęły jej łzy. Saro, nie płacz, proszę! Tak bardzo bym chciała, żebyśjechała ze mną! zawołała Caroline. Też bym tego chciała, panienko wyznała cicho Sara,wycierając oczy brzegiem fartucha.Kiedy wreszcie nadszedł list od Corina, z wyrazami miłościi zachęty oraz prośbą o jeszcze trochę cierpliwości, Carolineodczytywała go po dwadzieścia razy dziennie, aż wreszcie słowamęża wryły się w jej pamięci i pobudziły ją do działania.Poupływie czterech tygodni od ślubu ucałowała rumiany policzekBathildy, szukając w zachowaniu ciotki jakichś oznak żalu.Aletylko Sara odprowadziła ją na dworzec, łkając niepohamowanieu boku swojej młodziutkiej pani, kiedy gniade konie stąpałyenergicznie po zatłoczonych ulicach i alejach. Nie wiem, jak to teraz będzie, panienko.Nie wiem, czyspodoba mi się w Londynie! płakała dziewczyna, a Carolinewzięła ją za rękę i splotła ciasno palce z jej palcami, zbytrozemocjonowana, żeby wydusić z siebie choćby słowo.Dopiero na widok lokomotywy, która gwałtowniewyrzucała z siebie parę i sadzę, wypełniając jej nozdrzacierpkim zapachem rozgrzanego żelaza i węgla, wreszciepoczuła, że jest na świecie coś, co cieszy się na tę podróż taksamo jak ona.Zamknęła oczy, kiedy pociąg ruszył z wolnanaprzód, głośno i uroczyście zanosząc się parą.Jej dawne życiesię skończyło, a nowe właśnie się rozpoczynało.IIBrat mojej matki, wuj Clifford, i jego żona Mary chcązabrać starą bielizniarkę z pokoju dziecinnego, okrągły stół nagiętych nogach w stylu królowej Anny z gabinetu i kolekcjęminiatur, przechowywanych w szklanej serwantce u stópschodów.Nie jestem pewna, czy to miała na myśli Meredith,kiedy zaznaczyła, że dzieci mogą sobie wybrać coś na pamiątkę,ale nie bardzo mnie to obchodzi.Zmiem twierdzić, że podkoniec tygodnia do ciężarówki Clifforda trafi jeszcze więcejrzeczy i chociaż Meredith byłaby oburzona, ja nie będę.Towspaniała posiadłość, ale daleko jej do pałacu Chatsworth.Niema tu zabytków muzealnych, może poza kilkoma obrazami.Topo prostu duży, stary dom, pełen dużych, starych rzeczy, byćmoże cennych, ale niekochanych.Nasza matka poprosiła tylkoo wszystkie zdjęcia rodzinne, jakie znajdziemy.Kocham w niejtę przyzwoitość i serce.Mam nadzieję, że Clifford wynajął dość ludzi.Bielizniarkajest ogromna.Zajmuje ścianę na końcu pokoju dziecinnego: akryfrancuskiego mahoniu z minaretami i gzymsami, miniaturowaświątynia krochmalu i kulek naftalinowych.Za nią ma swojemiejsce drewniana drabina, której stopnie skrzypią i chwieją siępod moim ciężarem.Wyciągam z półek sztywne, zbite stosypościeli i rzucam je na podłogę.Są płaskie i ciężkie, a kiedylądują na ziemi, obrazy trzęsą się na ścianach.Wzbijam kłębykurzu, od których kręci mi się w nosie.W drzwiach staje Beth,żeby sprawdzić, co to za zamieszanie.Pościeli jest tak dużo.Całe pokolenia prześcieradeł, dość przetartych, by je wymienić,ale nie dość zużytych, by je wyrzucić.Niektóre z tych stosówmogły leżeć nieruszane przez kilkadziesiąt lat.Pamiętamzasapaną, objuczoną praniem gospodynię Meredith na schodach:jej pomarszczone czerwone policzki i brzydkie, szerokie dłonie.Kiedy już opróżniłam bielizniarkę, nie bardzo wiem, cozrobić z tymi stosami pościeli.Można by przekazać jeinstytucjom charytatywnym.Ale nie mam siły zająć siępakowaniem ich do plastikowych toreb na śmieci, dzwiganiemdo samochodu i wożeniem w kilku turach do Devizes.Układamwszystko przy ścianie, a w trakcie pracy mój wzrok przyciągajeden wzór, przebłysk spranego koloru wśród wszechobecnejbieli.%7łółte kwiatki.Trzy poszewki na poduszki z żółtymikwiatkami o zielonych łodyżkach, wyhaftowanymi w każdymrogu jedwabną nicią, wciąż lśniącą w słońcu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]