[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znowu usypiał iznowu się budził.Może go drażni ten straszliwy zapach?Piotr dzwignął się z ziemi po północy i wyszedł z budy opierając się o ściany.Mrokowionął go natychmiast chłodem, ogarnął go i pił zachłannie tę odrobinę ciepła, którą miał wsobie.Chłopiec otrząsnął się jak człowiek, co w chłodnej zanurzył się wodzie; poczuł, żespada z niego odurzenie i że brzęczenie w głowie powoli ucicha.Stróż wyszedł spoza węgła izapytał: Pałac ci się nie podoba? Duszno odrzekł pójdę nad morze. Z Panem Bogiem!Noc była pogodna i gadała z wielką wodą.Gwiazdy tak drżały, jak gdyby chciały wyrwaćsię z pułapu nieba i polecieć.Wielki Wóz, ugrzęzły w czarności, godził dyszlem w brzuchmałej chmury, podobnej do żółwia.Mrok na piaskach leżący był rzadki, a daleko nadmorzem, zbity w nieprzenikniony tuman, czarny był jak zgryzota.Musiał swoim ciężaremugniatać wody, bo czasem westchnęły głębokim westchnieniem.Nad portem okrągłe lampyrozpryskiwały białe światło jak rozpylacze.Ostry gwizd lokomotywy wbił się jak ostrysztylet, w miękkie ciało nocy.Piotr szedł przez trzęsawisko nocy nie widząc, dokąd idzie? Gdy ujrzał przed sobą zarysścieżki wijącej się jak żółty robak, pręgowany smugami cieniów, wszedł na nią.Potknął siękilkakrotnie, wreszcie usiadł na jakiejś szkarpie.Widział stąd dwa morza: jedno cichogadające pluskliwym szmerem i drugie ponad nim, bezdzwięczne, głuchonieme maretenebrarum , morze ciemności.Czuł jakąś leniwą, rozbrojoną niemoc; rozmyślał z trudem,jakby w nim wszystko usypiało i jak gdyby każda myśl pełzała z bolesnym trudem.Pragnąłusnąć, lecz nie mógł; słaby wiatr z ciemnego morza z cichym szelestem wiejący zwiewał zjego oczu sen, jak mgły.Było tu cokolwiek lepiej niż w dusznej budzie, lecz było zimniej.Piotr poczuł dreszcz, który nim wstrząsnął lekko, jak gdyby go chciał obudzić z bolesnejzadumy.A on niczego nie pragnął, tylko ukazania się słońca.Zaczął się bać złowrogiejciemności, z której wypełzały przywidzenia i która tajemniczymi gadała głosami; zdawało musię, że się ktoś w wilgotnym mroku tajemnie przeciw niemu zmawia, że go ktoś okrąża,czając się jak dziki zwierz na kosmatych skradających się łapach.Nagle przechylił w tyłgłowę i serce w nim na moment zamarło: ktoś dotknął jego twarzy mokrą ręką.Chwycił ją wprzerażeniu i dotknął zroszonej gałęzi.Odetchnął głęboko i znowu znieruchomiał.Nie wiedział, czy spał, czy czuwał w nieświadomości, bo oczy miał wciąż otwarte, jakbyuparcie czegoś wypatrujące.Coś się z nim dzieje, ale on nie wie co.Ktoś nad nim płacze.Słyszy wyraznie cichy rozżalony szloch.To ta dziewczyna z miękkim sercem, córkaModlewiczów.Dobre, dobre dziewczynisko.Spojrzał przytomniej, ale nikogo przy nim niebyło; ujrzał natomiast zmętniałą na niebie siność i jaśniejącą smugę tam, gdzie niebo dotykapowierzchni morza.już świta pomyślał cieniem myśli.Rzezwy wiatr poranny gasił gwiazdy i biegł po wodzie, jakby ją zamiatał; woda błyszczała29sinym mętnym połyskiem stali; mrok nasiąkał chwiejnym, niepewnym światłem, jak ogromnagąbka.Fale zaczęły się łuszczyć srebrzystą łuską, potem zmieniały kolory jak kameleon.Niebo pękło jak niezmierna czara, z której polały się na świat perliste strumienie: słodkiemleko dnia.Piotr usiłował podnieść się, ale nie mógł; ta noc na piaszczystej wydmie wypiła z niegomizerną resztę sił.Głód już go nie szarpał, lecz morzył go mdłą, ckliwą sennością.Siedziałprzeto nieruchomo, bezwolnym spojrzeniem ogarniając morze strojące się w pawie pióra, wmodrość i błękit, w czerwień i złoto, w rozdygotane tęcze.Wyglądało tak jak drogocenny,kolorami grający dywan, ciężki od wilgoci.O, jakże jest piękne, jak cudownie piękne!.Takie piękne, a takie nielitościwe.Trzeba mu siłą wydzierać z głębiny każdy kęs, każdąmuszelkę.Trzeba walczyć, niezmordowanie walczyć.A on tu ginie w nadbrzeżnychzaroślach, bo nie mógł, przecie, nikły chłopczyna zdobyć laski morza.Nie zdobył jej wczoraj,ale zdobyć może jutro, więc dlaczego ma ginąć? Piętnaście młodych jasnych lat krzyknęło wnim nagle ostrym krzykiem buntu.Zmartwiałe w mroku, ożyły w słonecznym słodkim cieple;serce Piotra uderzyło silniej, oczy spojrzały przytomniej, jakby światłem obmyte.Jedna myślwydostała się z zamętu i plątaniny, a ta jedna myśl wołała o ratunek.Szarpnął się czujny głód. Byle co zjeść, byle co zjeść. szepnął Piotr.Tutaj niczego nie znajdzie; trzeba gdzieś pójść, trzeba wyrwać okruszynę chleba choćby zbruku, wygrzebać ją choćby spod ziemi.Rozejrzał się gorączkowym spojrzeniem jak Beduinna pustyni szukając oazy.Na lewo było miasto już dawno obudzone i już walczące z morzemo życie; tam już wydeptał każdy kamień bruku i zebrał wszystkie porzucone kłosy naściernisku.Na prawo, wśród zieleni wzgórza, mieszkają też ludzie, spokojniejsi niż wmieście, mający więcej czasu na przyjrzenie się głodnemu człowiekowi.Jeden dom, drugi,trzeci.A tam.Jakaś myśl gwałtem zaczęła się wciskać w mózg chłopca.Zaraz, zaraz.Jakto było? Jakiś malarz opowiadał mu dziwne rzeczy.Jakiś dom.Piotr podniósł się szybko, bo już wiedział o wszystkim; powstawszy zatoczył się, jakczłowiek bardzo chory, zmógł się jednak i zaczął iść z upartą, bolesną cierpliwością krętymstrumykiem ścieżki.Na czole czuł zimne krople potu, a na ustach suchość.Zdobywałwzgórze przy takim łomotaniu serca, jak żołnierz przy dudnieniu bębna.Już niedaleko, jużniedaleko.Dojdzie, musi dojść! Tak, to znajoma sosna.Do pnia przybita tablica z napisem: Zatoka stu tysięcy diabłów.Zdaje się, że jest chyba zle przybita, bo chwieje się gwałtownie,chociaż nie ma wiatru.Dalej nie trzeba już iść.Oparł się rękami o sosnę i chwytał otwartymiustami powietrze, bo musi nabrać oddechu, aby krzyknąć.Lęka się, lecz krzyknie.Cóż mu sięstanie? O, jak to drzewo słania się jak zaczarowane.I ziemia dziwne wykonuje ruchy.Czymorze zdobyło ziemię i ciska nią po fali? Stella ! Ahoj! zakrzyknął.Nikt nie odpowiada.Krzyk był mdły i opadł niedaleko, jak zwiędły liść.Piotr zaczerpnąłpowietrza i nowy krzyk rzucił tak jak kamień w ścianę martwego, ponurego domu. Stella ! Ahoj!Dom zaczął się chwiać i kołysać, jakby prawdziwie był rozchwianym okrętem.Drzwiotwarły się ze zgryzliwą niechęcią. Ahoj, szkuner! krzyknął stary człowiek głosem suchym jak pieprz, pilnie patrzączmrużonym spojrzeniem. Głód na.Głód. oznajmił Piotr wołaniem, które zapadło się w jęk.Usiłował objąć pień drzewa, lecz go nie dosięgnął i złamał się nagle jakby trafiony kulą wpierś, zwinął się bezsilnie i padł twarzą na piasek.Stary człowiek z dziwacznego domu rzucił w jego wnętrze ostry krzyk, jak gdyby rzuciłnożem, potem przebiegł, wielkie czyniąc susy, przez trawę ku leżącemu chłopcu.Ukląkł nadnim i ostrożnie go odwrócił.Spojrzał bystro w martwobladą twarz i uśmiechnął się jakbytkliwie:30 Chłopiec, co miał dwie koszule i książkę o morzu. powiedział cicho. Wyrzuciło cięmorze na brzeg, foko niezdarna! Poniesiemy cię, biedaczyno, bo sam nie zajdziesz.Westchnąwszy podłożył pod niego dłonie, chude ręce i dzwignął go z trudem. Taki głodny, a taki ciężki jak kloc mruczał.Idąc przechylił się mocno w tył, a cienkienogi wbijał w ziemię jak patyki, aby nie stracić równowagi; przycisnął Piotra do piersi i gadałdo siebie: Musiałeś być bardzo głodny, boś był hardy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]