[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Trzymajcie się mocno! Jazda, bracie pelikanie! Ptaki podniosły się ciężko,sieknąwszy pod niezwykłym ciężarem, za chwilę jednak płynęły już równo na mocnychskrzydłach.Chłopcom wydało się, że się ziemia nagle zatoczyła jak pijana, a potem zaczęłauciekać w tył z ogromnym pośpiechem.Wiatr zagwizdał im w uszach, zakręciło im się wgłowach.Kurczowo ściskali nogami swoje skrzydlate rumaki i patrzyli z przerażeniem, jaknagle maleją drzewa i jak wszystko pod nimi w dole się kurczy, a nad nimi w górze wszystkosię rozszerza. Powoli! wrzasnął Jacek.Pelikan pędził jednak w szybkim locie i nie słyszał tego okrzyku, który wiatr porwałJackowi z warg i poniósł przez powietrze jak zeschły liść.Drugi ptak leciał opodal równieszybko, a na nim z rozwianym włosem Placek, bardzo blady, bo właśnie pomyślał, że gdybyteraz zleciał, toby spadał w dół chyba przez godzinę.Pelikany wzbiły się wysoko, tak iż zdawało się chłopcom, że niedługo głową uderzą oniebieski pułap nieba.W tej chwili nadpłynął obłok samotnie po nim wędrujący jak żaglowiec, co się dlaprzyjemności wałęsa po lazurowym morzu. Uważaj! krzyknął Jacek. Chmura!Pelikan jednak godził lotem wprost na nią, przebił ją dziobem jak oszczepem iprzeleciał przez nią jak przez mgłę.Kto by patrzył z dołu, ten by myślał, że dwa ptaki goniąsłońce, bo leciały wprost na nie, więc się słońce jakby przestraszyło tego pościgu i zaczęłozniżać się czym prędzej, aby się ukryć w palmowym, pierzastym lesie chmur.Chłopcy nie widzieli już ziemi, tylko niezmierne, głębokie wgłębienie, nalanezielonym kolorom.Wiatr, świszcząc z radości, leciał obok nich, a pod nimi i dookoła nichrozlało się przedziwnie barwione morze chmur: błękitne dale, liliowe łąki, ogniste góry, drogitęczowe, smugi świetliste.Po niejakim zaś czasie poczęło to wszystko gasnąć i jakby zalewaćsię krwią.Potem ujrzeli, że słońce nagle stało się ogromne, ze złotego niezmiernie czerwone,i zaczęło zapadać w jakąś bezdenną przepaść.Wraz spłynął z nieba przenikliwy chłód i mrokzaczął padać jak rzęsisty deszcz.Jeszcze chwila, a uczyniło się strasznie, bo nic nie byłowidać ani w dole, ani w górze i żadnych nie było słychać głosów, tylko przeciągły szumwiatru i ciężkie łopotanie skrzydeł.Jacek spojrzał w bok i dojrzał z trudem białą plamędrugiego pelikana, ale już nie mógł dojrzeć Placka.Lek go ogarnął w tym przerazliwympustkowiu i rozpacz, że nagadawszy pelikanom bajek o rybnych wodach, sam się wplątał w tęlatającą awanturę, która nie wiadomo jak się skończy. Co to będzie myślał z niepokojem Jacek kiedy się rano pokaże, że nie mażadnej wielkiej wody ani ryb? Och, po co tyle nakłamałem? Zgłodniałe pelikany, nieznalazłszy ryb, zatłuką nas dziobami i pożrą jak dwa karasie.A tu ani uciec, ani żadnego niemożna wymyślić podstępu.Och, co to będzie? co to będzie?W tym momencie poczuł, że pelikan nagle zniżył lot i że leci z trudem. Coś się w nim popsuło pomyślał Jacek z przerażeniem.Wtedy usłyszał wrzask pelikana: Hej tam, szlachetny młodzianie! Musisz mieć jakieś ciężkie zmartwienie i ciężkiemyśli, tak że cię nie mogę unieść.Racz myśleć wesoło, bo zlecimy obaj! Zginąłem! pomyślał Jacek. O czym to ja będę myślał wesołym? Trzeba nambyło tego? yle nam było u matki? Po co uciekaliśmy jak złoczyńcy? Już jest lepiej! zatrąbił dziwacznym głosem pelikan, wznosząc się w górę,Jacek się zastanowił. Zaledwie myślał wspomniałem matkę, jakoś razniej uczyniło mi się naduszy.Co w tym jest? Czy to słowo ma skrzydła? Więc będę myślał o matce& Już mi nie ciężysz! zakrzyknął głowę zadarłszy pelikan.A Jacek poczuł, że w tej chwili o niczym innym już myśleć nie zdoła, tylko o matce.Zczerni mroku wyjrzała ku niemu słodka, uśmiechnięta, rzewna twarz matki.Nigdy jej takiejnie widział ani nie wiedział, że jest taka piękna, niezmierną opromieniona dobrocią.Patrzyływ niego oczy wyblakłe, zmęczone, lecz patrzyły z taką miłością, że aż bił od nich blask; podnimi zaś, ku dołowi twarzy znaczyły się dwie bruzdy, jakby wyorane; teraz je dopierozobaczył i zadrżał, bo zrozumiał, że są to drogi, którymi toczą się łzy.Coś go zabolało wsercu: napłynęła w nie gorąca fala krwi i musiało ono zmięknąć, owiane nagłym gorącemwspomnienia, lodowate dotąd i zmrożone.Nigdy nie myślał o matce tam, na nizinach, a jeśliniedawno jeszcze przyleciała ku niemu myśl o niej, jak przylata motyl, zabijał ją jaklekkoskrzydłego motyla.Teraz dopiero po raz pierwszy tu, na niezmiernych wysokościach,oplatały go te myśli, wśród chmur ponad ziemią.Pomyślał, że matka wypełnia cały świat icałe niebo, bo skądby inaczej zjawiło się na tych chmurach srebrne widmo matczynej twarzy?Jacek poczuł, że wiatr odrywa mu z serca lęk jak zeschłe liście i niesie przez przestworza, a wmiejsce lęku napływa ufność i jakaś słodycz.Niczego nie rozumiał, bo nie umiał rozmyślaćpoważnie.Nie umiał znalezć przyczyny tego rzewnego uczucia, pojął tylko, że myśl o matcenie tylko że nie jest przykra, lecz czyni jakieś cudy.Posłyszał obok szum skrzydeł i usłyszał głos: Jacku! Mój ptak słabnie& Boję się! Pomyśl o matce! krzyknął w tę stronę.Szczerze był rad, że mógł poratowaćbrata tą dziwną radą.Noc już była zupełna.Pelikan leciał nieumęczenie, płynącjak biały okręt przez burzliwe morze ciemności, kierując się tajemną mądrościąptaków, tak jak żeglarze nieomylną busolą.Zapamiętał się w locie i podbierał pod skrzydławiatr, jęczący i świszczący
[ Pobierz całość w formacie PDF ]