[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciepły,czosnkowy odór bił z ciżby.Chłopi dzwigali na głowach płaskie wiklinowe koszeze stertami żółtawych kłaków wiel- błądziej sierści.Istvan zjechał pod ścianę,orał tłum rozstępujących się opornie.Otoczyły ich zaciekawio- ne twarze,taksowały pełne niepokoju czarne oczy, ofiarowywali usługi, zgłaszali się naprzewodników i straż przyboczną w labiryncie zatłoczonych uliczek.Trędowatypodtoczył się na piszczącym wózku, wyciągał skorupę kokosa w dłoniachpozbawionych palców, wargi i język już mu wyjadła straszliwa cho- roba.Niskie,bolesne porykiwania nie zwracały niczyjej uwagi.Przyjechali Europejczycy, onibyli ważni, bo zwykli płacić za przysługi, rodziła się nadzieja łatwego zarobku.- Pani, pani, ja pokażę, gdzie szale z jedwabiu, ze złotem i srebrem- mamrotał szczupły młodzieniec o smolistych oczach i kunsztownie karbowanejfryzurze.- A może klejnoty, kamienie szlachetne, rubiny, szmaragdy z Cejlonu.- Nie, nie dziś.- A może świątynia boga małp- wciskał wąsatą twarz drugi o wyglądzie pomocnika Ali Baby, gdyby go niezdradzały maślane, pokorne oczy i rozlazły głos.- To tam- pokazał Margit wielkie, poszczerbione litery, wypełnione czerwonymi żarówkami:C$O$R$S$O, wyżej, drutami przymocowano do ścian i parapetów nigdy nie zamykanychokien olbrzy- mie postacie z tektury malowane jaskrawo, tańczącą dziewczynę,przez muślin pantalonów ujętych w kostkach brzękadłami kusząco przeświecałypełne uda i okazałe pośladki, obok dwóch mężczyzn prze- bijało się sztyletami ipółmetrowe krople krwi ciekły z balkonów.Przeszli przez jezdnię, wcisnęli sięmiędzy kosze handlarzy, którzy drzemali wśród gwaru, odruchowo z przymkniętymioczami zachwalając owoce.- Trzeci dom, chyba się zgadza- popychał Margit w przesmyk lepki od mydlin, stopy grzęzły w ku- pach popiołu iłupin, ogryzionych kaczanów, podartych toreb zrobionych z liści.Od stronypodwórza do kamienicy przytuliły się warsztaty kryte pordzewiałą blachą, stałykulawe riksze rowerowe z pozdejmo- wanymi kołami, niosło się poklepywaniemłotkiem, gwizdy, nawoływania i uporczywy płacz dziecka, któ- re chce przywołaćmatkę.Szpaki w klatce pokrzykiwały i wydawały zdziwione kwilenia przeskakującniezmordowanie z pręta na pręt.Pierwszy człowiek, do którego się zwrócił,półnagi, zachlapany farbą olejną, jakby pędzel wycierał o zapadłą, brunatnąpierś, nie znał angielskiego, ale zaraz znalazła się trójka dzieci i maładziewczynka z wielkimi pąsowymi kokardami we włosach, przejęta ważnością swejmisji, śliczną angielszczyzną wy- jaśniła, że wdowa po akrobacie motocyklowymmieszka w pokoju za pracownią krawiecką.Kierowali się więc na miarowy szum izgrzytanie nożyc, szwacze siedzieli na ziemi w kucki i kręcili korbami ręcznychmaszyn do szycia, ledwie podnosząc głowę, by odprowadzić wchodzących osłupiałymspojrzeniem, przy- ginał im grzbiety pośpiech, praca płatna od sztuki.- To tu- dziewczynka dygając odchyliła łataną zasłonę, powiew toczył kłębki odpadównici, skrawki materii zwinne jak myszy.Izba była malutka, ciemna, bo oknazasłaniała głowa tekturowej dziewczyny.Aóżko stało na środku, jedyny sprzętzastępujący i krzesła, i stół.Pod ścianą na blaszanym kufrze dojrzelifotografię Kriszana na motocyklu, z rozwianymi skrzydłami u ramion, lot wchmurach, półkolem inne obrazki, osadzone w nad- łupanych nożem drewnianychszpulkach, zginały się lekko jak pomniejsi bogowie przed tym najważniej- szym.Wmiseczce z wodą leżał krótko uskubany kwiat georgini, płonący jak lampa wotywnaw wąskiej smudze słonecznego blasku.Stara Hinduska w spranym, wypłowiałym sari,dawniej niebieskim, dziś koloru dymu z badyli, klęcząc piekła placuszki nawysokim miedzianym prymusie, który parskał fioletem ogni i syczał zjadliwie.Ciężki zapach wrzącego oleju kokosowego trwał w powietrzu.- Namaste dżi- skłoniła się stara i postawiła kubek z rzadkim ciastem na podłodze.- Ona nie śpi.Ona go ściąga.Durga, Durga- zaskrzeczała rozciągając samogłoski jakby na pastwisku.Dziewczyna leżała zrękami zabandażowanymi po łokieć, drętwo złożonymi na piersi, spod krótkiegokaftanika widniała gładka, brązowa skóra obnażonego brzucha.Kilka różowychblizn przykrywała gaza umoczona w tłuszczu, po niej żwawo spacerowały muchy.Kiedy nachylił się, zajrzał w zmącone bólem czarne oczy, poczuł odrażający,znany z lat wojny odór spalonych włosów, niewidocznych spod szala, którymotuliła głowę.- Durga, państwo przyszli ci pomóc.Przyjaciele Kriszana- dopiero to imię ją poruszyło, spojrzała przytomniej.- Ach, sab- powoli przetoczyła głowę- on pana lubił.- Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić?- Nic.Niczego nie potrzebuję.- Co poczniesz z sobą?- patrzył na jej usta, grubą uniesioną górną wargę, która młodej kobiecie na-dawała wyraz rozkapryszonego dziecka, dostrzegał białawe pęcherzyki oparzeń.Rzuciła się na płonący stos, zaryła rękami w żar, całowała płomień, nim jąposługacze odwlekli, zdawało się, że słychać skwier- czenie żywego ciała i skokipłomyków, wplecionych we włosy, czuł dla niej ogromną litość.- Zostanę- odpowiedziała zrezygnowanym głosem.- Na wieś nie wrócę.- Ona zostanie tutaj- potwierdziła ze zrozumieniem starucha rozlewając ciasto na szumiącą patelnię.- Ona nie ma pieniędzy, wszystko poszło na motor
[ Pobierz całość w formacie PDF ]