[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Piotr nie miał ubrania, ale chciał już wyjść z tej piwnicy,owinął się więc kocem i w takim stroju jakoś dobrnął Tamkąw górę.- Halo, młodzieńcze! - usłyszał czyjś głos, ale się niezatrzymał, nie spodziewając się, że to do niego.Dostrzegł jednak, że krucha starsza pani kiwa nańenergicznie ręką.- Co się stało z twoim ubraniem? - spytała, a Piotr tylkowzruszył ramionami.- Ach, to przecież nieważne -zreflektowała się.- Chodz ze mną.- Pociągnęła go za sobą, agdy za nią poszedł do mieszkania, podarowała mu granatowebryczesy do jazdy konnej, szarą koszulę i granatowąmarynarkę.Nie wszystko dokładnie pasowało, ale i tak było tolepsze od koca.Piotr dotarł do szpitala polowego na Wspólnej.Tam zająłsię nim doktor Michał Mostowski - okazało się także, że wtym samym szpitalu pracuje jako sanitariuszka MarysiaMalczewska, sąsiadka z Kruczej.Piotr poprosił Marysię opowiadomienie ciotki, która przybiegła następnego dnia znaręczem ubrań i taką ilością jedzenia, że wystarczyło go dlaparu rannych.Doktor Mostowski, po prześwietleniu płuca Piotra,oświadczył, że odłamek utkwił w tkance miękkiej i niezagraża życiu ani zdrowiu rannego.- Pacjent musi się teraz wzmocnić i nic mu nie będzie -zakomunikował pani Adeli, gdy ta przyszła następnego dnia,przynosząc cały gar rosołu, którym ponownie posiliło się kilkaosób.Piotr znowu bardzo zle znosił przymusowy odpoczynek wszpitalu.Usłyszał, że nic mu nie będzie, osłabienie mijało i niemógł już dłużej wytrzymać tego leżenia w łóżku.Na szczęście następnego dnia przyszedł Aubin.- Stary! - ucieszył się Piotr.- Skąd wiedziałeś, że tujestem? - zdziwił się.- Limba kazała mi przyjść, nawet nie wiedziałem, że pociebie.- Kolega wzruszył ramionami.- Limba? - Piotr uniósł brwi, ale po chwili przypomniałomu się, że słyszał kiedyś, jak pan Józiek mówi: Limba, rączkicałuję".W domu - na Dobrej - był wtedy tylko on i ciotkaAdela.Więc chyba to całowanie rączek nie było do niego.Limba.zamyślił się.Przypomniało mu się, jak kilka razyciotka wysyłała go do punktu Czerwonego Krzyża z jakimiśtajemniczymi paczuszkami.Kiedyś, no cóż, z ciekawościzajrzał do środka.Było tam mydło, tubki pasty do zębów,jakieś leki.No tak, przecież ciotka organizowała wysyłkępaczek dla jeńców, przekazując je przez PCK.Pewnego razuzrozumiał jednak, że to nie są takie zwykłe niewinnepaczuszki.Widział przez uchylone drzwi, jak pan Józiekpodaje cioci Adeli małe metalowe tutki, a ona wkłada je doprzemyślnie otwartego od tyłu opakowania pasty do zębów, apotem zamyka tubę, ściskając ją jakimś malutkim imadłem.Nie wytrzymał.- Ciociu? - Wszedł do pokoju.- Przepraszam, ja niepodglądam, szedłem do łazienki, a drzwi są uchylone.Corobicie? Pytam, bo chcę pomóc.Siedzę tylko i czekam najakiś sygnał, już mnie nosi.Ciotka spojrzała na pana Józka.- Cóż, chłopcze - odezwał się jej gość.- Jesteś worganizacji, złożyłeś przysięgę, nie będziesz chyba paplał nalewo i prawo.Wysyłamy za granicę mikrofilmy, rozumiesz?Biuletyny informacyjne i różne zdjęcia.Owszem, możeszpomóc, zawijaj te tubki, będzie prędzej.Teraz Piotr wiedział, kto to Limba.I przekonywał się zdnia na dzień, że to nie jakiś szeregowy pionek w organizacji.Był dumny.Aubin zabrał Chabra ze szpitala i powędrowali naNoakowskiego, do swojej kwatery.Nagle gdzieś w pobliżurozległ się wielki huk, tak straszliwy, że wszyscy zostaliogłuszeni i przez kilka dni nic nie słyszeli.Ze stojącej obokkamienicy opadł tynk, odsłaniając czerwone cegły.Wyleciałyteż prawie wszystkie szyby, raniąc odłamkami szkła tych,którzy akurat znajdowali się pod tym domem.To eksplodował Goliat, wypuszczony przez Niemców zpolitechniki.Wybuchł przed barykadą na Noakowskiego, nieczyniąc nikomu żadnej krzywdy ani nie robiąc wyłomu.- Potknął się - zażartował Aubin.- Popatrz na tegobiedaka, potknął się o narożnik!Rzeczywiście, Goliatowi nie udało się sforsowaćnarożnika i ładunek eksplodował przed barykadą.Trwały walki pod politechniką.Ludność cywilnazaczynała już powoli mieć dość tego wszystkiego, tychciągłych walk i siedzenia w piwnicach.Piotr do piwnic wogóle nie schodził, nie mógł patrzeć na tych głodnych ludzi owrogich i martwych spojrzeniach.A głód był coraz większy.Warszawiacy oczywiście wspierali powstańców. Nasichłopcy - mówili o nich ludzie - nasi bohaterowie".Aleniekiedy - szczególnie w przypadkach, gdy w zasypanychgruzami piwnicach ginęły matki z dziećmi, a tym, którzy spodtych gruzów wyszli, głód skręcał kiszki do tego stopnia, żebyliby gotowi zjeść nawet własnego kota, gdyby nie to, żeokoliczne koty zostały już dawno zjedzone - zwykli,udręczeni, poszarzali na twarzach ludzie patrzyli napowstańców jak na bezpośrednich sprawców swojej gehenny.Tym bardziej, że coraz wyrazniej było widać, że nasichłopcy" nie mają szans na zwycięstwo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]