[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- A więc zadam ci jeszcze tylko jedno pytanie i dam spokój.Co dobrego by przyszło ze śmierci Yeganina? Jegoksiążka mogłaby bardzo przyczynić się do poprawy stosunków miedzy ludzmi i Yeganami.- Nie wiem, co dobrego lub złego by przyszło z jego śmierci, Karagee.Porzucajmy jeszcze nożami.Przystałem na propozycję.Dobrze oceniłem odległość oraz ciężar noży i umieściłem oba w samym środku tarczy.Hasan wcisnął obok nich swoje dwa ostrza, przy czym drugie zazgrzytało z ostrym metalicznym dzwiękiem, ocierając się ojedno z moich.- Coś ci powiem - odezwałem się, kiedy znów je wyciągnęliśmy z tarczy.- Jestem kierownikiem tej wycieczki iodpowiadam za bezpieczeństwo jej uczestników.Ja też będę ochraniał Yeganina.- To bardzo dobrze, Karagee.On potrzebuje ochrony.Odłożyłem noże na tacę i ruszyłem do drzwi.- Wyjeżdżamy jutro rano o dziewiątej.Na pierwszym polu na terenie Biura będzie czekał konwój ślizgowców.- Tak.Dobranoc, Karagee.- I mów do mnie Conrad.Trzymał nóż przygotowany do rzutu do tarczy.Zamknąłem drzwi i ruszyłem korytarzem.Kiedy szedłem,usłyszałem kolejny brzdęk, który zabrzmiał znacznie bliżej niż za pierwszym razem.Odbił się wokół mnie echem,wypełniając cały korytarz.***Kiedy sześć wielkich ślizgowców przemykało nad wielką wodą w kierunku Egiptu, przeniosłem się myślą najpierwna wyspę Kos i do Cassandry, po czym z pewnym trudem wróciłem do rzeczywistości i pomyślałem o przyszłości: okrainie piasku, o Nilu, o zmutowanych krokodylach i o paru martwych faraonach, których spokój był wtedy zakłóconyprzez jedno z moich bieżących przedsięwzięć.("Zmierć szybkim lotem przybywa do tych, którzy bezczeszczą." itd.)Potem pomyślałem o ludzkości: wegetującej w ciężkich warunkach na przystanku tytań-skim, pracującej w Biurze Ziemi,upokarzanej na Talerze i Bekabie, borykającej się z trudnymi warunkami na Marsie i wiodącej taki sobie tryb życia naRylpahu, Divbahu i kilkudziesięciu innych światach w Konglomeracie Yegańskim.I wtedy pomyślałem o Yeganach.Niebieskoskórzy osobnicy z zabawnymi nazwiskami i dołkami na twarzy, przypominającymi ślady po ospie, przyjęlinas, kiedy byliśmy zziębnięci, nakarmili nas, kiedy byliśmy głodni.Tak.Zrozumieli to, że nasze marsjańskie i tytańskiekolonie cierpiały zmuszone do niemal stuletniej nagłej samowystarczalności - po wypadkach zwanych Trzema Dniami -nim wynaleziono nadający się do zastosowania statek międzygwiezdny.Niczym kwiaciaki bawełniane (określenieEmmeta) po prostu szukaliśmy domu, ponieważ wyeksploatowaliśmy ten, który posiadaliśmy.Czy Yeganie sięgnęli pośrodek owadobójczy? Nie.Będąc mądrą, starszą rasą, pozwolili nam osiedlić się na ich światach, żyć i pracować w ichmiastach lądowych i morskich.Bo nawet kultura tak rozwinięta jak vegańska potrzebuje siły roboczej od gatunku istotprzystosowanych do pracy fizycznej.Dobrych służących domowych nie można zastąpić maszynami, tak samo nie da sięzastąpić kontrolerów maszyn, dobrych ogrodników, rybaków ze słonych wód, robotników wykonujących niebezpieczneprace pod wodą i pod ziemią, oraz etnicznych artystów kabaretowych pochodzących z innej cywilizacji.Trzeba przyznać,że obecność ludzkich sadyb obniża wartość przyległych nieruchomości vegańskich, ale z drugiej strony sami ludziekompensują to przyczynianiem się do większego dobrobytu.Ten wniosek sprawił, że wróciłem myślą do Ziemi.Yeganie nigdy dotąd nie widzieli całkowicie zniszczonejcywilizacji, byli więc zafascynowani naszą rodzimą planetą.Na tyle zafascynowani, by tolerować nasz pozaziemski rządna Talerze.Na tyle, by kupować bilety na wycieczkę ziemską w celu obejrzenia ruin.Nawet na tyle, by kupować tunieruchomości i otwierać kurorty.Istnieje coś takiego jak swego rodzaju fascynacja planetą, która przypomina muzeum.(Co takiego James Joyce powiedział o Rzymie?).Tak czy inaczej w każdym vegańskim roku budżetowym martwa Ziemianadal przynosi swoim żyjącym wnukom skromny, lecz znaczący dochód.Stąd właśnie wzięli się Biuro, Lorel, George, Phili tak dalej.Stąd właśnie, że tak powiem, wziąłem się nawet ja.Daleko w dole ocean przypominał niebieskoszary dywan wysuwany spod naszych stóp.Zastąpił go ciemnykontynent.Pędziliśmy dalej w kierunku Nowego Kairu.Wylądowaliśmy poza miastem.Nie ma tam pasa startowego z prawdziwego zdarzenia.Po prostu posadziliśmywszystkie ślizgowce na polu, które wykorzystaliśmy jako lotnisko, i postawiliśmy George'a na straży.Stary Kair jest nadal napromieniowany, ale ludzie, z którymi można coś załatwić, mieszkają głównie w NowymKairze, tak więc nasza wyprawa była w całkiem niezłej sytuacji.Myshtigo chciał zobaczyć meczet Kait Bey w MieścieUmarłych, który przetrwał Trzy Dni, ale zadowolił się tym, że zabrałem go moirn ślizgowcem na przelot nad tymzabytkiem.Powoli zataczałem koła nisko nad ziemią, a Yeganin robił zdjęcia i przyglądał się ciekawie.Jeżeli chodzi ozabytki, Myshtigo w rzeczywistości chciał obejrzeć piramidy, Luksor, Karnak, Dolinę Królów i Dolinę Królowych.Dobrze się złożyło, że oglądaliśmy meczet z powietrza.Pod nami przemykały ciemne sylwetki, zatrzymując sięjedynie po to, by cisnąć w nas kamieniem.- Co to za jedni? - spytał Myshtigo.- Napromieniowani - odparłem.- Do pewnego stopnia ludzie.Różnią się wielkością, kształtem i złośliwością.Po kilkakrotnym okrążeniu meczetu, Yeganin zaspokoił swoją ciekawość i wróciliśmy na pole.Tak więc po ponownym wylądowaniu w oślepiającym słońcu zabezpieczyliśmy ostatni ślizgowiec i zeszliśmy naląd.Ruszyliśmy drogą równomiernie pokrytą piaskiem i połamanymi płytami chodnikowymi - dwóch tymczasowychasystentów wyprawy, ja, Myshtigo, Dos Santos i Ruda Peruka, Ellen i Hasan.Ellen dopiero w ostatniej chwili zdecydowałasię towarzyszyć mężowi w podróży.Po obu stronach drogi ciągnęły się pola wysokiej, błyszczącej trzciny cukrowej.Po16 / 61Ja nieśmiertelny - Roger %7łelaznychwili pozostawiliśmy je za sobą i przechodziliśmy obok niskich dobudówek miasta.Droga rozszerzyła się.Tu i ówdziepalmy rzucały trochę cienia.Dwoje dzieci o dużych, piwnych oczach przyglądało się nam, kiedy je mijaliśmy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]