[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nakazał mu palcem ciszę i wyjrzał na zewnątrz.Zbliżał się świt, pora kiedy99rzeczy przybierają na nowo kształty, które można nazwać.Nie było widać niczego poza śniegiem, tak jak się tego spodziewał.Wyraźnie przestało padaćprzed kilkoma godzinami.Poczuł się dziwnie odświeżony i wyskoczył na dół, w śnieg, radując sięświeżym powietrzem w płucach, po zaduchu zamkniętej przestrzeni.Gdy takstał tam, drzewa zaczęły wyłaniać się z mrocznej poświaty i wiedział, że za chwilę nastanie poranek.— Boski powiew wczesnego poranka? — spytała cicho Janet.Odwrócił się do niej z uśmiechem.— Doprawdy nie wiem, czy tak można to nazwać.— Rozłożył szerokoramiona w teatralnym geście.— Wiesz, zabawnie się czuję.Jakbym byłblisko domu, gdziekolwiek by on się znajdował, a jednocześnie wiem, że tonieprawda.Sięgnęła po jego dłoń i uścisnęła ją mocno.— Będziemy go mieli, Jack.Ja to wiem.— Tak, musimy w coś wierzyć.— Uśmiechnął się krótko.— Lepiej zagotujwodę na herbatę i zbudź Alego.Wkrótce ruszamy.— Nie ma potrzeby.— Hamid wychylił głowę zza zasłony i dziewczynacofnęła się do środka.— Jak z pogodą?— Mogłaby być gorsza.Nie pada już od dłuższego czasu.— Będzie, mogę ci to obiecać.A teraz zbierajmy się.Drummond wspiął się z powrotem na pakę i zastał ojca Kerriganakucającego przy piecyku obok dziewczyny otwierającej puszkę z fasolą.— Jak się ksiądz czuje? — zapytał.Ojciec Kerrigan uśmiechnął się.— Stare kości zastały się trochę i trzeszczą, ale jeszcze panuję nad nimi.— Jedna rzecz, o której zapomniałem wczoraj: Jeździcie konno?Janet skinęła głową:— Od urodzenia.Stary objął ją serdecznym gestem.— Sądzę, że przywykłaś do spokojniejszej jazdy niż ta, jaką możemyobejrzeć w cyrku, kochanie.Nieokrzesane zwierzaki, wiem to z gorzkichdoświadczeń.— Poradzę sobie — odrzekła z pewnością siebie.— A co z tobą, Jack?— Jako tako.Ali, ten da ci szkołę.Pochodzi z Hazarów, a oni od dobregotysiąca lat galopują po Indiach tam i z powrotem, zwykle z kobietamiprzewieszonymi przez siodło.Hamid wyszczerzył zęby zdejmując wieko ze skrzyni z automatycznymistrzelbami Garranda.Drummond sięgnął po jedną i wyczyścił ją szybko.Następnie znalazł pudełko z amunicją, wyjął kilka zapasowych magazynkówi wrzucił je do kieszeni.Hamid uzbroił pół tuzina granatów, teraz wręczył mutrzy.Janet zawołała ich miękkim głosem i siedli w koło przy piecu, pijąc gorącąherbatę i jedząc fasolę.— To wszystko, co pozostało — powiedziała dziewczyna.— Mogę jeszczenapełnić wielki termos wrzątkiem zanim ruszymy, ale potem nie będzie już nic.100fDrummund skończył pić i oddał jej kubek.Rzucił Hindusowi krótkiespojrzenie.— Gotów?— Jak zawsze — ten odrzekł.Zarzucił Garranda na ramię i wyskoczył przez burtę na ziemię.Gdy sięodwrócił, Janet i ojciec Kerrigan wyglądali jak dwa białe cienie w ciemności.— Za kilka godzin będziemy tutaj z powrotem — powiedział starając się, byjego głos zabrzmiał pewnie.— A potem, gdy szedł za Hindusem prącym przez skrzypiący mu podbutami śnieg, odsunął na bok pokrytą szronem gałąź i ogarnęło go nagłeożywienie.Będzie dobrze.Musi być dobrze.Zaszli już za daleko, zbyt wielewycierpieli.Hamid podniósł ramię i przystanęli.Przed nimi była droga i kiedy patrzyli nanią w milczeniu, zaczął padać śnieg — wielkimi, białymi płatami.Pokazał naogromny czarny odłamek skalny, wyłaniający się z ciemności po drugiej stronie.— To równie dobry znak, jak każdy inny.Możemy trzymać się drogi, takbędzie szybciej, ale miej oczy otwarte.Mam paskudne przeczucie, że wyruszyliśmy trochę za późno.Z każdą minutą robi się jaśniej.I miał rację.Drzewa jedno po drugim wyrastały przed nimi z szarej poświaty,w miarę jak maszerowali wzdłuż drogi.Błotniste koleiny stwardniały na mrozie, a wypełniający je śnieg umożliwiał dogodne poruszanie się.Szli szybko, Hamidna przedzie, a Drummond za nim, trzymając się drugiego pobocza.Śnieg padał teraz gęsto, znacznie redukując widoczność.Panowała dziwna,absolutna cisza, która zawsze towarzyszy opadom białego puchu.Na chwilę takbardzo opanowała Drummonda, że niepomny możliwych niebezpieczeństwszedł pogrążony w swych myślach.Nie przebyli więcej niż pół mili, gdy raptowny, ostrzegawczy okrzyk Hamidaprzywrócił go do rzeczywistości.Stał na skraju drogi i Drummond jednymskokiem dołączył do niego.Z lasu pod nienaturalnym kątem wychodziły na drogę ślady kół, sięgającponad dwadzieścia pięć jardów pomiędzy drzewa.Przez chwilę nic nie mówili,myśląc o tym samym, a potem Hamid wszedł w rzadki las w ślad za pokrytymiśniegiem bruzdami, jakie zostawił pojazd zjeżdżając z drogi.Była to ciężarówka wioząca prowiant.Drummond dłonią okrytą rękawiczką zgarnął śnieg z chropowatej maski.— Wygląda jak sito — zauważył obojętnie, patrząc na dziury po kulach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]