[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cóż by był za to dał, żeby to sprawozdanie usłyszeć! Wie-działby wszystko, ujrzałby nareszcie odsłonioną duszę Xeni! Lecz szyba kawiarni była zbytgruba.Za nią to, za tą szklaną przeszkodą była tajemnica jego życia, dusza jego duszy, nie-wiadoma wszystkich zdarzeń.Usłyszał, a właściwie po ruchu warg Xeni, gdy umawiała się zgarsonem o napój, poznał dzwięk wyrazu cassise lecz wszystko inne było tajemnicą.Patrzałna towarzyszkę, na tę szczupłą brunetkę, i zadawał sobie pytanie: co to za jedna? Domyśliłsię teraz, dlaczego to Xenia nie chciała, żeby z nią szedł dłużej.Miała tutaj naznaczone spo-tkanie z tą damą.Wpijał się oczyma w twarz tej kobiety i notował ją sobie w pamięci.Niedługo mógł te obserwacje prowadzić, bo obiedwie Wkrótce zapłaciły i wyszły.Ukrytyza żelaznym koszem otaczającym bulwarowe drzewo, śledził je uważnie.Wrażenie, jakiewywierały na męską część przechodniów, było teraz zdwojone.Oglądano je, podpatrywano wświetle witryn.Skręciły w jedną z ulic prowadzących w kierunku góry Montmartre i szły po-woli.Wnet zjawił się obok nich jakiś cylindrowiec, wszczął rozmowę i swobodnie ją prowa-dził.Kroczył obok Xeni.Ona paplała z nim z żywością, śmiała się, zanosiła od śmiechu.Nienaski patrząc na to misterium mijał place, ulice, miejsca dla płuc jego ciasne lub wolne szyny tramwajowe, sklepy zionące światłem i ciemne sienie, sztachety ogrodów i mury ko-ściołów.Straszliwe przeżywał chwile.W sercu niósł śmierć.W oczach wielorakie zewnętrz-ne połyski i wewnętrzne koła krwawe.Ach, nareszcie skończyła się ta droga! Zatrzymały sięprzed jakąś bramą.Pan w cylindrze certował się przedziwnie długo z obiema.Gdy one znikływ bramie, wszedł za nimi.Ryszard dowlókł się do tejże bramy i zobaczył na niej oświetlonynumer 23, A więc o cóż chodzi? był u celu swych marzeń, u końca pragnień! To tu.Zaj-rzał w głąb dziedzińca.Tak, wszystko ściśle wierne.Chodniczek przecinający ów dziedzi-niec.Xenia szła po tym chodniku na przedzie, za nią ów pan w cylindrze, na końcu dama zwielkimi strusimi piórami.Oto ucieleśnione marzenie. Ujrzeć ją, z daleka zobaczyć! Tożpatrz! Znikli w sieni.A więc nareszcie nareszcie rozwiązanie zagadki! Z supła targań, za-42plątań, skrętów nie zostało nic.Nie było potrzeby słuchania przez szybę.Rzecz jest zbytprosta.Pustka.Ordynarny śmiech.Wreszcie i ulga.Ulga, jakby się nareszcie zlatywało na łebw sztolnię.,,Miałem też o co tak się rozbijać!Znowu śmiech. Tyle nocy i tyle dni.Odszedł spod tej bramy, powlókł się do końca ulicy i zobaczył napis: Rue Blanche.A więc wszystko jest w porządku.Znowu.szczera ulga, jakby kto kastetem strzelił międzyoczy i dobrotliwie przyćmił na długo myśli.Zmiech najszczerszy i najserdeczniejszy: To ona mnie na jutro.Na tę godzinę czwartą.Ziewał.Myśl, że trzeba wracać dokądś. Do domu? Którędy się to jedzie? Gdzież to tutajzejście do metro?Myśl sarkastyczna: Nie! Nie, moja panno! Nic z godziny czwartej! Jeszcze bym ci się dał skusić.Skądże po tej refleksji ten straszliwy ryk w piersiach, to dzikie wycie zwierzęcia rządzące-go człowiekiem, które teraz samotnie zdycha w polu? Nie mogąc zdławić wewnętrznychszlochów, nie mogąc zdeptać wolą samego siebie, szedł znowu w górę ulicy, tą samą drogą, ztrudem dzwigając swe ciało.Miał głowę, ręce, nogi, krzyż, żebra jakby poprzetrącane żela-znym drągiem.Dotaszczył się do Bulwaru Clichy i szedł dalej.Migotały mu w oczachwielorakie ognie i głupie znaki bud nocnych Montmartru.Ze strasznym, śmiercionośnymprzekleństwem ciskał w nie spojrzenia, jakby w te gmachy zabaw miotał bomby. To tu pew-nie zgubiła się dusza Xeni.Wspomniały mu się teraz imiona pań Topolewskiej i %7łwirskiej.Ohydne klątwy przytłukły te dwa imiona.Szedł środkiem bulwaru.Trafił na wolny róg ławkipod drzewami.Usiadł tam, zgarbił się, zwiesił głowę i patrzał w ziemię.Mżył drobny deszcz i chłodna, zimowa wilgoć osiadała na twarzy, na rękach, na odzieniu.Potworna siła ciskała jego duszę w nieznane przestwory.Wszystko było bliskie.Dziś przeciewidział był uśmiech Xeni, uśmiech dziecka, w którym odbija się miłość jak obłok w jeziorze niewinne lśnienie życia wewnętrznej cnoty.To Bóg swój blask usłał wtedy w tę twarzumiłowaną podczas krótkiego mgnienia oka.Ale skądże! To było przecie pospolite, człowiecze oszustwo! Mówiła mu, że już nigdy niezobaczy tamtego adwokata.Powiedziała, że na to może przysiąc w kościele.Może i praw-da! Po cóż ma zachować wierność wobec jednego lub dwu, kiedy ich jest tylu w ulicachszumnego miasta?.43Pózno w nocy u siebie w mieszkaniu począł pisać.Sporządzał jakiś wariacki testament czylist do tej panny.Przyszło mu na myśl, że to, co spisał w tej chwili, ona przetłumaczy na fran-cuski i, żeby się pochwalić, odczyta.Więc zdrętwiała mu ręka, skostniały palce i nie chciałystawiać liter.Chodził tam i z powrotem wzdłuż pokoju, szukając nadaremnie środka ratunku.Nawroty, podmuchy, zbójeckie podchwyty nieszczęścia rzucały nim raz w raz.Na myśl ospoczynku coś go trzęsło i odtrącało.Na myśl o jutrze targał nim przestrach paniczny.Gdy-byż znalezć materialny środek zapomnienia, wydarcia wspomnień o upłynionym dniu, eks-tyrpację wiedzy o tej potwornej dobie życia! Zbierał się w sobie, mocował, uciszał, układał zesobą jak z zaciekłym nieprzyjacielem.O póznej godzinie nad ranem usiadł w krześle i podparłszy na stole głowę rękami próbo-wał zwyciężyć swe myśli.Ale wtedy poczynał się w głowie chaos i huk niczym lecącego od-głos pociągu.Wśród tego łoskotu przemykały się widoki: kawiarnia na bulwarach, młodyczłowiek w cylindrze, dama z czarnymi piórami.Pewne wyrazy miały siłę palenia niczymżelazo rozpalone do białości.Od dzwięku innych nie można było odczepić się żadną miarą.Był już ruch w mieście, gdy Nienaski rzucił się na łóżko i leżał z otwartymi oczyma.Trzę-sło go niezdrowie fizyczne, dreszcze, łamanie jakby w początkach tyfusu.W głowie tuman, wuszach huk.Wciąż sobacze wspomnienia.Gdybyż tylko tyle! Oto poczynał ściskać serce kat żal.Ryszard krył się przed nim w rozmaite manowce, wnęki i kryjówki wyrwidębstwa.La-tał uczuciami to tu, to tam.Nareszcie poczynał głośno gadać do świadka czy do świata, dojedynego na ziemi człowieka czy do zbiorowiska ludzkich istot: Szkoda mi tej Xeni! Szkoda i mnie, i wam tej ślicznej Xeni! Zabiliście w tej kobiecieanioła.Teraz cóż z niej zostało, co zostało! Szkoda mi tej Xeni!O, jakież słowo wyrazi kurcz dławiącego z nagła serce szpon jastrzębi żalu, który sięwbija w gołębia miłości! %7łeby go wyrwać ze siebie, musiał samemu sobie przyrzekać, że jąjeszcze będzie ratował.Za chwilę ponura wściekłość niweczyła w nim to przyrzeczenie.Itak bez końca.Pół sen, pół jawa.Widoki w dali, w dali.Straszliwe w swych skutkach prze-zieranie spraw ludzkich.Dotarcie wzrokiem do dna, gdzie leży sama jedna głupia i dzika,zjuszona i ślepa z boleści zemsta.O jakiejś godzinie spadła nań zmora snu.Chrapał i łkał, duszony od widzeń.Było połu-dnie, gdy się ocknął.To, co był we śnie widział, gorsze ukazywało światy niż życie, a jednakrzeczywistość, gdy sobie wszystko po ocknieniu przypomniał, gorsza była niż ów sen.Wstał,szczodrze i długo zlewał głowę wodą, wycierał się cały mokrym prześcieradłem.Ubrał się i udał się.do Czarncy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]