[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.210RcLTTaksówka pędzi ulicami Buenos Aires, przez El Centro, San Telmo iPalermo; dzielnica mieszkaniowa ustępuje artystycznej, a ta z koleinowoczesnej, przy każdym obrocie koła widzę inny styl architektoniczny,francuski kolonialny, hiszpański, włoski.Wczoraj wieczorem Buenos Aires zalane było wszelkimi odcieniamibłękitu, dzisiaj rano, w pełnym świetle dnia, miasto sprawia wrażenie, jakbyzbudowano je z landrynek.Stiuki na śródziemnomorskich domach są pomarańczowe, drzwipomalowano na odcienie gumy do żucia: jaskrawo żółty, liliowy, różowy.Mury ogrodów mają barwę fuksji, kredy i barwinka z czarnymi jak lukrecjabrzegami, przez co przypominają gotowe dania Good & Plenty.Drewnianepłoty przyciągają oko jaskrawym błękitem.Ogrody wyglądają jak aranżacja dozaprezentowania słodyczy: niskie kępki nasturcji mają pączki, wyglądające jakdropsy, z gałęzi pekanu zwisają baryłki z likierem.Taksówka zatrzymuje się przy North Caminito numer 400.Stoi tu wielkirustykalny budynek w kolorze dyni z rzędami otwartych okien, typowych dlakatolickich szkół.Podniszczony szyld głosi:Caminito Shoes Inc.Rok zał.1925Wyciągam komórkę i robię zdjęcie szyldowi, zauważając przy tym, żewarsztat nazwany został od ulicy, a nie od nazwiska.Na dwóch metalowych drzwiach wiszą tabliczki Oficina i Fabrica.Wchodzę do części biurowej, w której unosi się znajomy aromat skóry ipszczelego wosku.Zapach mnie uspokaja, przypomina o domu i przyczynie,dla której wybrałam się w tę podróż: muszę znalezć sposób na rozwój markiAngelinich, a równocześnie utrzymać ją w rodzinie.211RcLTPodchodzę do kobiety, która siedzi za biurkiem w oszklonym boksie. Jestem Valentine Roncalii z Nowego Jorku. Si, si odpowiada z uśmiechem, wychodząc do mnie._ Czekamy napanią.Jestem Veronica Mastrandrea. Zupełnie jak na Perry Street mówię do siebie, rozglądając się wokół.Warkot maszyn z fabryki w głębi rytmicznie przycicha i narasta.Wielkie uchylne okna wpuszczają do środka świeże powietrze i mnóstwoświatła.Meble są proste i funkcjonalne, zrobione z ciężkiego ciemnego dębu.Na biurkach leżą dokumenty, stoją buteleczki tuszu i pieczątki.Pudełkapo butach służą za pojemniki na rachunki i kwity (ja robię to samo).Grube, oprawne w skórę księgi są otwarte, na marginesach widniejąwpisane ołówkiem liczby.Na ścianie w głębi wisi półka z ręcznie robionymidrewnianymi prawidłami, które służą do mierzenia rozmiaru stopy.Ułożone sąwedług wielkości.Pomiędzy staroświeckimi sprzętami stoją komputery, natręt-nie się wyróżniają, jak budki telefoniczne w dżungli.Na ścianach widzę kilka zakurzonych certyfikatów w ramkach, niektóreozdobione są złotymi pieczęciami.Wielki kalendarz na rok 2010, otwarty namaju, wisi na drzwiach; jest podobny do tych, które znalazłam w skrzyniach powyjezdzie babci. Jestem Roberta Angelini.Odwracam się, by po raz pierwszy spojrzeć kuzynce w twarz.Wyciągado mnie rękę. Jestem Valentine. Na jej widok odbiera mi mowę. Ty.jesteś.Roberta?Uśmiecha się z przymusem.Roberta Angelini jest piękna i ku mojemu zdumieniu.czarna.212RcLTZ jej wzroku wnioskuję, że wyglądam dokładnie tak, jak się spodziewała. Jesteś wstrząśnięta mówi, wsuwając dłonie do kieszeni fartucha. To prawda. Nie udało mi się ukryć zaskoczenia. Nie wiedziałam, żejesteś czarna. Za to ja na sto procent wiedziałam, że ty będziesz biała.Kiedy się sobie przyglądamy, zaczynam dostrzegać oczywiste rodzinnepodobieństwo.Roberta ma nos jak moja siostra Jaclyn: mały, z krótkimgrzbietem, wyraznie zakończony.Jej cera barwy kawy z mlekiem jest bezskazy, jak u mojej mamy.Włosy sczesane z twarzy w stylu baletnicy, zebranewysoko i zwinięte w luzny kok to fryzura, którą lubi Tess.Kąciki oczuuniesione nieco w górę, długie rzęsy.Jest zgrabna i niewysoka.Nie mogę się doczekać, żeby zadzwonić do babci i przekazać jej nowinę,o ile można nazwać to nowiną. Zanim porozmawiamy o interesach, pokażę ci fabrykę mówi Roberta.Idąc za nią, przywołuję obraz mojej rodziny: ustawiam obok siebie ludzio kremowej karnacji jak drewniane szpilki w zestawie do gry w bocce, twarzprzy twarzy, postać przy postaci, dziecko przy dziecku.Są wśród nas Włosi(Angelini, Roncalli, Cavalline, Fazzani), Irlandczycy (McAdoo) oraz samotnaJaponka, która wyszła za siostrzeńca mojego ojca, ale na tym naszaróżnorodność etniczna się kończyła aż do teraz. Tu produkujemy mówi Roberta, otwierając drzwi.Wchodzimy dogłównego pomieszczenia, potężnego jak hangar, w którym drewniane podłogiuginają się pod ciężarem maszyn.W biurze szum był cichy i regularny, tutaj panuje donośny warkot.Maszyny pulsują i wirują rytmicznie.Roberta pokazuje mi pierwszy zestaw213RcLTurządzeń, które przypominają ogromne maszyny do szycia.U podstawy mająsrebrne koło, którym operator kontroluje prędkość.Operatorzy dobierają przycięte według wzorów kawałki skóry i zszywająwierzch buta od języka do przyszwy ze zręcznością, która bierze się zwieloletniej praktyki.Przesuwają kawałki pod grubymi igłami, regulując prędkość igiełpoprzez naciskanie kolanem płytki przymocowanej pod blatem.Pedał napodłodze pełni funkcję hamulca.Kiedy szew jest kompletny, operator odcinagrubą nić i przekazuje but do dalszej obróbki.Pracownik wsuwa drewniane prawidło, czyli model, w częściowo zszytybut, po czym wrzuca całość do pojemnika.Przy stojących rzędem mniejszych maszynach przyszywa się sztuper,następnie buty wędrują do pras, za pomocą których przy użyciu kleju icienkich gwozdzi mocuje się obcas.Urządzenie do obcinania, składające się zmałych, szybko wirujących ostrzy, usuwa nadmiar skóry z buta.Maszynyprzypominające młotki przybijają noski.Wielka maszyna rozciąga skórę, nadając jej elastyczność i równomiernieprasując.Jestem zazdrosna, sama robię to ręcznie, mija wiele godzin, zanimskóra na tyle zmięknie, by można było ją szyć.Ręczne rozciąganie todługotrwały proces, który tutaj trwa kilka minut, a rezultaty są równie dobre.Walec z błyszczącymi gładkimi kolami i ruchomą podstawą przenosiszewskie rękodzieło do muzeum.Robotnicy obsługują cienkie wiertła z ostrymi czubkami, które wpółbutach wywiercają otwory na sznurowadła.Ręczną prasą nabijają metalowewzmocnienia na dziurki.Mocują wykończenia, obszywają pierścienie przy214RcLTdziurkach.Po wykonaniu wszystkich tych czynności pracownik wrzuca but donastępnego płóciennego pojemnika na kółkach.Idziemy z Robertą do działu wykończeń, w którym urządzeniawykorzystywane są do różnych prac.Część robotników wykonuje pracę nastojąco.Na drążkach na wysokości oczu umocowane są drewniane prawidła;pracownicy nakładają na nie buty i ręcznie polerują, by usunąć wszelkiezmarszczki, a także sprawdzić dokładność rozmiarów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]