[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wtem chory doktor jęknął z nagła i, nie otwierając oczu, jął wołać żony wyrazami już togminnymi, już pełnymi czułości.Raduski zbliżył się do jego wezgłowia i schylony mówił zcicha: To ja tu jestem, Raduski.%7łona pańska jest w ogrodzie.Zaraz tu przyjdzie.A może bymja mógł w czymkolwiek usłużyć ?. Co mi tam pan możesz usłużyć?. mówił doktor parskając ciągle. Daj mi chustkę czy-stą.Tu leżą w szafie na drugiej półce, od góry.%7łona w ogrodzie.Wypoczywa.%7łona jest odtego, żeby tutaj.Płacimy za nie, stroimy je, oddajemy im cały zarobek, a gdy którego los44zwali, to taka.wypoczywa.Wiedz pan, że mam w nosie rany.Wydzielina jest krwista icuchnąca.Uważasz co ja mówię? Na błonie śluzowej formują się węzełki, wielkości mniejwięcej ziarnka prosa.Wskutek rozpadania się tych węzłów tworzą się ranki, z wolna zbliżająsię ku sobie grupami, łączą i pokrywają całą błonę.Coraz większy rozwój węzłów i ciągłe ichrozpadanie się na dnie i w okolicach ran prowadzi procesy zniszczenia głębiej.Obnażają sięwięzy kości.Potem to martwieje, kruszy się, odrywa.Uważasz pan co ja mówię? W wy-dzielinie z nosa mieszczą się zmartwiałe tkanki.Strzeż się pan. rzekł z okropnym uśmie-chem, wznosząc głowę o jaki cal nad poduszką i przez chwile mierząc Raduskiego wzgardli-wym wejrzeniem. Strzeż się pan, z nosacizną nie ma żartów! Będę się pilnował, doktorze. mówił Raduski, podając chustkę w momencie, gdy plecyjego przeniknął zimny dreszcz tchórzostwa. U mnie, ciągnął chory, proces niszczący, zapalny rozszerza się już wolno na sąsied-nie błony, nie mówiąc o caluteńkim ciele, na jamę ustną, dziąsła, oczy, krtań i oskrzela.Bolimnie już gardło i płuca.Uważasz pan, co ja mówię? A może by doktorowi przeczytać cokolwiek? zapytał Raduski z uśmiechem, wywoła-nym na usta całą mocą. Przeczytać? A przeczytaj pan.Cóż to niby masz zamiar ? Może powieść jaką, wesołą ? Klub Pickwicka ? Wesołą powieść? Nie! daj mi pan święty spokój! Zapomnę się na trzy, cztery minuty, agdy przyjdzie wracać do siebie!.Daj mi pan pokój! Może historie, opis jakiej wyprawy? Co mnie to wszystko!.A zresztą czytaj pan.Masz tu ze sobą? Nie, właśnie myślałem, że trzeba by poszukać takiej ciekawej książki.Ja teraz wyjdę namiasto i wrócę za godzinkę.Dobrze? Dobrze, wróć pan. rzekł chory, z wyrazem lodowatej drwiny, patrząc swym suchymokiem na jego buty.Raduski oddalił się nie po to nawet, żeby szukać właściwej książki, lecz prędzej dla roz-strzygnięcia zagadki, która go dręczyła w obecności chorego doktora.Jak dziwnym, cieka-wym, a tak do okrucieństwa niepojętym trybem łączą się z sobą wypadki i splatają uczucialudzkie! W myślach, a raczej w wyobrazni jego stała izba, oświetlona lampką naftową, sta-rzec z łysą czaszką i człowiek, leżący w kącie pod gałganami.Dlaczegóż ja to widziałem, marzył dlaczego znowu tu jestem u tego doktora? Co za sens, jaka logika? Pod ciężką iszczelną pokrywą racjonalistycznego myślenia roiły się, niby kłęby sprężystego gazu, niepo-konane uczucia, pewniki zabobonu, trwogi westchnienia i jakieś głupie uciechy.Czasami namgnienie oka wcielały się w kształt, który można by określić za pomocą trwałego sylogizmu i wnet przewiewała je idąca chwila w coś zupełnie obcego, w jakieś prawie nic, rozproszo-ne, jak strzeżoga.Zatopiony w myślach pan Jan stanął przed księgarnią łżawiecką pana Saula Glockego.Kiedy już otwarł drzwi i przekroczył próg, dopiero zorientował się, że nie wie po co przy-szedł, co ma kupić, o co zapytać.Młody ryżawy subiekt z ogromnymi wąsami, zadartymi wsposób modny ku górze, co nadawało jego twarzy cechę suprasarmacką, schylił rozczesanągłowę z gestem wielkiej uprzejmości i, mrużąc oczy, spytał: Co pan dobrodziej każe?Raduski zarumienił się, rzucił okiem po półkach i najniespodziewaniej dla samego siebierzekł: Proszę o sto arkuszy papieru listowego i pięćdziesiąt kopert.Miał, jak to mówią, na końcu języka pytanie jakąby książkę trzeba kupić dla osoby chorej,dla bardzo chorej, ale widok modnie uczesanego subiekta był tak daleki od treści jego myśle-nia, że pytanie wydało mu się wprost śmieszne i niemożliwe.Wyliczył pieniądze za papier,oddał winne ukłony księgarzom i, wewnętrznie rozzłoszczony na siebie o to, że się dobrowol-45nie skazał na kupno i dzwiganie zbytecznego sprawunku, jął przyglądać się półkom z książ-kami.Oczy jego biegły po tytułach, umieszczonych na grzbiecie niektórych druków, ale tobezcelowe błądzenie wzmagało tylko irytację.Skłonił się modnym żydowinom raz jeszcze iwyszedł.Trzymając w ręce sznurek pakietu z kopertami, szedł teraz ulicą bez jasnego pojęcia, corobić dalej.Przyszła mu do głowy myśl, żeby nająć ze dwudziestu małych łobuzów, ustroićich w dziwaczne kostiumy, wyuczyć byle jakiej roli i odegrać teatr przed oczyma chorego, alei ten projekt odsunął.Czuł to jedno, że musi rozradować tego człowieka za jaką bądz cenę i wjakikolwiek sposób.Wtem, rzuciwszy oczyma na jedną z wystaw sklepowych, ujrzał za szybądwa stare, zżółkłe autografy hetmańskie, jakiś bardzo dawny pieniądz, kilka rycin. Prawda, toż tu siedzi stara mumia.Do niego! zdecydował się Raduski otwierając ztrudem drzwi sklepu.Znalazł się w dużej sali, od podłogi do sufitu zastawionej szafami, pełnymi książek.Wgłębi widać było drugą mniejszą salkę, również naładowaną drukiem.Prowadziły do niej dwaotwory bez drzwi, w kształcie nisz z gotyckimi łukami.W środku pierwszej stały rzędem wpewnej odległości jedna od drugiej trzy gabloty oszklone ze wszystkich stron, pełne autogra-fów i starych ksiąg, pootwieranych na pierwszej karcie.W rogu tej sali przy oknie mieściłosię duże biurko za którym siedział wiekowy jegomość w czapce i ciekawie patrzył na wcho-dzącego.Raduski ukłonił mu się i z jąkaniem wyjawił cel swego przybycia. Chciałem mówił znalezć książkę, którą mógłbym czytać człowiekowi śmiertelniechoremu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]