[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ich cieniepozostały w formie żółtych, fioletowych, zielonych, karminowychkwadratów, mówiły o ludziach, którzy tu nie wrócą.Na dnie domuposkręcane, przepalone żelastwo; czyli ulubione zegary, szkieletykanap, foteli, wołały na Jaona, by na nie spojrzał z żalem.Skręcili na Mokotów.Wiele drzew było obalonych przez pociski.Trzeba było je obchodzić lub przekraczać, jak w drodze przezpuszczę.Weszli na długą ulicę, która po pewnym czasie zmieniłacharakter.Znikł asfalt, pojawił się bruk.Prześwitywały pola.Ulica zamknięta była barykadą z drzew, mebli i worków z piaskiem.Część worków była już usunięta.Przeszli i stanęli wobecgłębokiego okopu.Za okopami zaczynało się pole kartofli.Trochęziemniaków było wyrzuconych wybuchem pocisku.- Jaon, stań i patrz w tamtą stronę, na koniec pola, gdzie jestrząd wierzb, czy ktoś nie nadchodzi - rozkazała Frania.- Franiu, zabrałam pieniądze - odezwała się matka.- Może da sięodnalezć gospodarzy i kupić od nich?- Ich domy są po przeciwnej stronie pól, od strony Ochoty.Trzebaby iść tam godzinę.W takich czasach nie wolno pokazywaćpieniędzy.Gdy jest głód, wolno kraść.- Franiu, błagam, niech Frania zamilknie.- Niech pani trzyma - rozkazała Frania i otworzyła worek.Frania pochyliła się, wyrwała krzak, wprawnie zagłębiła rękę wziemi i wydobyła garść jasnych, pokrytych pyłem ziemniaków.Rzuciła je do worka trzymanego przez matkę.Jaon zdał sobiesprawę, co przeżywa matka.Robi to dla niego.- Lekko idzie - odezwała się Frania.- Trzeba tylko wziąć pierwszykartofel.- Franiu, czuję się przezroczysta, jak papierek - poskarżyła sięmatka, Frania nie odpowiedziała, tylko wykopywała ziemniaki.Pochwili obok niej uklękła matka i zaczęła zbierać ziemniakiwyrzucone przez pociski.Posuwała się na klęczkach, jakbyprzebłagując Boga za swój czyn.Jaon odwrócił się.Zobaczył miasto.Słup dymu zajmował całe niebo.Ten kolos u podstawy niepokojąco ruchliwy, spleciony z dymówczarnych, granatowych, brunatnych, puszystych, gęstych, idącychszybko, prześcigających się wzajemnie, na wysokościachnieruchomiał jak najwyższy pomnik i nikł w stratosferze."Tegonaprawdę nigdy nie zapomnę" - pomyślał Jaon i usiłował sobiewyobrazić chwilę z przyszłości, gdy ten obraz wróci."Czy ja jużtego nie przeżyłem we śnie, kiedy byłem całkiem mały? - zadałsobie pytanie.- Zaraz nadleci balon i zapłonie".Odwrócił się i ujrzał, że kilku ludzi biegnie ku nim.Pierwszy razwidział dorosłych biegnących tak szybko.- Są! - krzyknął, nie znalazłszy innego słowa.Frania i matka poderwały się.Czy ci ludzie biegną, by ichschwytać, czy sami uciekają? Były to trzy kobiety ubrane w grubewatowane kaftany, chustki na głowach i mężczyzna w kaszkiecie iczarnym płaszczu.Matka i Frania zamiast uciekać, stały nieruchomo.Matka sięgnęłado portmonetki:- Przyszliśmy kupić ziemniaków.Sami wykopujemy, a teraz płacimy -powiedziała i wydobyła banknot dwudziestozłotowy.Zdecydowane słowa matki, dobre ubranie, spokój i to, że żadne nieokazało lęku, speszyło nadbiegającą czwórkę.- Nie ma w tej chwili żadnej władzy, której moglibyście nas oddać- dodała matka.- Tym lepiej.Możemy was zaciukać i nikt nam nic nie zrobi -krzyknął mężczyzna w kaszkiecie.- Jesteście właścicielami? Może sami przyszliście zebrać cudzychziemniaków? - wtrąciła się Frania.- Nasze prawo poznacie na waszych łbach.- Radziłabym panu być ostrożnym - odezwała się matka.- Jeśli pandotknie kogokolwiek z nas, gdy tylko życie się ustabilizuje,wytoczymy panu sprawę o takie odszkodowanie, że jeszcze tę ziemiępan będzie musiał sprzedać, żeby nam zapłacić.- Zwiat się wali, a ta chce się sądzić.- Tak.Zwiat się wali.Jest głód.Daję panu pieniądze.- Mężczyzna wyciągnął rękę, zmiął banknoty i wepchnął do kieszeni.- Musi być złoto - powiedział.- Dawaj pani obrączkę.Matka chciała coś powiedzieć.Jaon odgadł: "O śmierci ojca ikrzyknął:- Mamo, nie mów.- "Ach, żebyśmy mieli ze sobą pistolet ojca" -myślał.Matka zdjęła obrączkę, podała mężczyznie, który podniósł ją do usti zgniótł zębami, dla sprawdzenia miękkości metalu.Otarł ze ślinyi schował do kieszeni.- To zdzira! Z daleka widać, że złodziejka.Coś mi się widzi, żeraz to my ją tu złapali - powiedział wskazując na Franię.- Cościenazbierali, możecie wziąć i chodu stąd.- Należą się pełne worki.Zapłaciliśmy - powiedziała matka.- Nic się nie należy, tylko w pysk.Bo odbiorę to, co macie.Frania dała oczyma znak matce, że trzeba iść.- Nie zjedzcie ich na surowo, jak te świnie - krzyknął mężczyzna wkaszkiecie.Ciągle przyśpieszali kroku, potykali się, bo byli głodni, aletakże dlatego, że spotkali mężczyzn, ubranych w wojskowe mundury,w cywilnych czapkach, z karabinami, którzy przyglądali się ichworkom.- Franiu, niech się Frania nie przejmuje.Mamy kartofle! NiechFrania popatrzy, nie ma Niemców.Ostatnia chwila, gdy ich niewidzimy.- Ja pani tę stratę zwrócę, żeby nie wiem co - odezwała sięFrania.- Niczego od Frani nie przyjmę.Tego brakowało!- Boże, Boże, przynoszę tylko nieszczęście - jęczała Frania.- Niech Frania, kiedy mnie jest tak ciężko, nie każe się pocieszać- łagodnie odpowiedziała matka.- Znowu zawiniłam! - jęknęła Frania.- Franiu, dość tego - powiedziała matka.Ledwie znalezli się w bramie, na ulicy rozległy się strzały.Weszli cicho, w ciemności.Frania szukała świec i zapałek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]