[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie posiadałem ciepłegoruana, natychmiast więc przeniknął mnie nocny ziąb.Przezornie wziąłem szalik, terazowinąłem go wokół szyi i podniosłem kołnierz marynarki, a przyzwyczaiwszy trochę oczy domroku, ruszyłem w lewą stronę, tak jak mi to nakazano w anonimowym liście.Po kilkunastu krokach zbliżyłem się do małej, skręcającej w lewo uliczki.I tuż zarogiem ujrzałem trzech mężczyzn siedzących w kucki pod ślepą ścianą jakiegoś domu.Mielina sobie ciepłe ruany, szerokoskrzydłe kapelusze nasunięte na oczy, każdy z nich nosiłogromną maczetę.Wyglądali na strudzonych wędrowców, których nie stać na miejsce whotelu i dlatego drzemią na ulicy.Odgłos moich kroków zbudził jednego z nich.Leniwie wstał ze swojego miejsca,wyprostował się i zatrzymał mnie cichym okrzykiem:- Amigo!Zrobił dwa kroki w moim kierunku.Rysów jego twarzy nie potrafiłem rozróżnić zpowodu mroku.Pamiętam, że miał dużą, czarną brodę.Nagle poczułem w dłoni cościężkiego.Brodacz włożył w moją rękę nanizane na sznurek gliniane paciorki, chybaornamentowane, co wyczuwałem koniuszkami palców.- Wez to, amigo - odezwał się łamaną angielszczyzną.- To prawdziwy skarb, prosto zindiańskiego grobu.Wez ten podarunek od przyjaciół.Mówił prawdę.Naszyjnik chyba dopiero został wyjęty z indiańskiego grobu.Glinianekulki jeszcze oblepiał piasek.Domyśliłem się, z kim mam do czynienia.Przewodnikopowiadał mi o pladze poszukiwaczy skarbów.Nocami penetrują oni tereny wykopalisk iogarnięci myślą o wzbogaceniu się, odsprzedają za bezcen, przeważnie cudzoziemcom,amerykańskim gringo.Przewodnik ostrzegał nas przed nimi, określając ich jako niebezpiecznych ludzi.I tak oto znalazłem się oko w oko z owymi poszukiwaczami imiałem przyjąć ich podarunek - naszyjnik wydobyty z indiańskiego grobowca.- Nie chcę waszego podarunku - oświadczyłem po angielsku, starając się oddaćbrodaczowi naszyjnik.On jednak nie chciał go przyjąć.- No, senior.Podarunku nie wolno zwracać - powiedział stanowczo.- Jeśli ktośzwraca podarunek, to obraża tego, kto go daje.A na obrazę odpowiada się nożem.Co miałem uczynić? Rzucić im naszyjnik pod nogi i uciekać do hotelu? A może raczejnależało przyjąć podarunek, a jutro rano przekazać naszyjnik dyrekcji ParkuArcheologicznego, aby trafił do zbiorów muzealnych?- Si, senior.Gracias - rzekłem po hiszpańsku i schowałem naszyjnik do kieszeni.Chciałem obrócić się na pięcie i odejść do hotelu, ale brodacz chwycił mnie za ramię izatrzymał w miejscu.- Senior - odezwał się uprzejmie, z trudem dobierając angielskie słowa.- Ty dostałeśpodarunek od przyjaciół i teraz daj podarunek swoim przyjaciołom.Tak wypada postąpić.Podarunek za podarunek.- Czego chcecie? - odezwałem się zniecierpliwiony.Zrozumiałem bowiem, że to niebył z ich strony żaden podarunek, a po prostu w tej formie postanowili mi sprzedać naszyjnik.- Ty nam podaruj pięćdziesiąt dolarów - usłyszałem.Wzruszyłem ramionami i wyciągnąłem z kieszeni naszyjnik.- Nie mam pięćdziesięciu dolarów.Nie mam ani jednego dolara - oświadczyłem.- Nie kłam - rzekł groznie brodacz.- Ty jesteś gringo.Każdy gringo ma dużo dolarów.Zacząłem mu tłumaczyć, że nie jestem amerykańskim cudzoziemcem, alecudzoziemcem z Polski, bez dolarów.Nie słuchał mnie albo nie rozumiał tego, co do niegomówię.- Pięćdziesiąt dolarów - powtarzał coraz natarczywiej i grozniej.Dwóch drzemiącychpod ścianą mężczyzn nagle wstało, otoczyli mnie i wyciągnęli z pochew swoje maczety.- Wezcie swój podarunek.Nie mam ani jednego dolara.- Otworzyłem swój portfelpokazując im, że nie posiadam żadnego banknotu.- Przyjąłeś podarunek.I ty nam daj podarunek - brodacz wyciągnął z pochwy swojąmaczetę.Sytuacja była naprawdę grozna.Ton głosu brodacza stawał się coraz bardziejgniewny, a koniec jego maczety znajdował się coraz bliżej mego gardła.I poczułem strach, bopojąłem, że być może zginę w ciemnej uliczce San Augustin, i to z powodu zwykłegonieporozumienia.Uciekać? Spróbować któregoś z chwytów dżudo albo karate? Poprzewracaćich i wziąć nogi za pas? Nie, to było niemożliwe.Mieli w rękach gołe maczety i obstąpilimnie ze wszystkich stron.Przy tym uważnie śledzili każdy mój ruch.Gdybym tylkospróbował przewrócić jednego, dwóch pozostałych przebiłoby mnie swymi maczetami.I raptem, gdy już byłem niemal pewien, że zginę w ciemnej uliczce San Augustin -ktoś bezszelestnie jak kot wyszedł zza rogu domu.Usłyszałem znajomy głos, którypowiedział coś ostro po hiszpańsku.Ralf Dawson stał o trzy kroki od nas i rozkazująco przemawiał do bandytów.Lecz onitylko przez krótką chwilę byli zaskoczeni jego bezszelestnym pojawieniem się.Brodaczkrzyknął do swoich kompanów, ci zaś podnieśli do góry maczety i rzucili się na Dawsona.I oto stała się rzecz zadziwiająca.Dawson cofnął się dwa kroki, objął spojrzeniemnacierających nań bandytów, którym nagle wyleciały z rąk maczety i z głośnym brzękiemupadły na bruk ulicy.Przez krótki moment stali jak sparaliżowani, a ich twarze zdawały sięwyrażać jakieś przedziwne cierpienie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]