[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Błyszczące iskierkami brylantów, lakieremczerwonychpaznokietków, takie błahe, bezmyślne, bowidzę cię w futro wtuloną, wahającą się nad małą kałużą, z chińskim pieskiempod pachą, zparasolem i różą.Lub te puste, otwarte, jeszcze błagające, ale już wiedzące, że Ach, długo jeszcze poleżę w szklanejwodzie, w sieci wodorostów,zanim nareszcie uwierzę, że nie kochano mniepo prostu.Takbardzo płakałamprzed tym płótnem, tylerazyłaziłam do muzeum, by oglądać jemasochistycznie, gdyzostawiłmnie Przemek.Boże,w tej jednej parzebiałych, wątłych dłoni Oleckizawarł całąprawdę o mnie.O nas wszystkich,niespełnionychw miłościkobietach.Tych młodych i tych starych.I tych konającychrównież z wciążpustymi, niekochanymi przez nikogo, pomarszczonymi dłońmi.Właściwie już mogłam wrócićdo domu.Do niego.DoDaniela.Ale nie wróciłam.Wyjmując kłujące paprochy z oczu, rozwinęłam tę drugą, wykradzioną ohydnie karteczkę.Zwykłykwit z pralni.Na nazwisko:Natalia Olecka.Natalia.Piękne imię miała twoja żona.Danielu.I pewno była piękną kobietą.Kochającą cię.Pewno i wasz synek byłpiękny.Rozumiem, dlaczegopo tym tragicznym zdarzeniunamalowałeś ostatnia serię swoich obrazów,międzyinnymi466ten zatytułowany Obejmujęwas po raz ostatni, który odtworzyłeś na moim stole.Chciałeś, żebymcię w ten sposób zidentyfikowała.A gdybym zidentyfikowała, że toty co dalej,Danielu?Nic dwa razy się nie zdarza i ty otymdoskonalewiesz.Rozumiem, żeSzymek zastępuje ci twego zmarłegotragicznie syna.Lecz ja nie zastąpię ci twojej Natalii.Jeżeli sobie wyobraziłeś, że potrafię nią być, pomyliłeśsię.Nie chcę,zamiast w różę, zamienić sięw kamień.Bo tak by się stałoz nami.Danielu.Trawestując wiersz Szymborskiej, któregofragment pamiętam doskonale: "Wczoraj,kiedy twojeimięktoś wymówił przy mnie głośno, tak mibyło, jakby róża przezotwarte wpadła okno.Dziś, kiedyjesteśmy razem, odwróciłam twarz ku ścianie.Róża?Jak wygląda róża?Czyto kwiat?A możekamień?".To twoja Natalia była różą.Nie zamierzam się oszukiwać,chociaż ty oszukujesz siebie,że może zdarzyć się inaczej.Niechcę, żebyś odwracał twarz ku ścianie. Natalia Olecka.Aódz, ulica Leśna dziewięć.Bluzki jedwabne -trzy sztuki.Kostium z żorżety -jedna sztuka.Odebrano dnia 25 marca 1998 roku.Podpis odbierającego: Daniel Olecki.Spojrzałam na wycinekzgazety.Na dole znalazłam w stopcedatę: 22luty 1998.Przeleżał miesiąc powypadku.Potem wrócił do pustegomieszkania.25 marca odebrał ubrania Natalii.Przez kilka467. miesięcy intensywnie malował.Ostatnia wystawa.Pamiętałam,\ją dokładnie.Na otwarciu Oleckiego nie było.Zato mnó' stwo ludzi,jak zwykle na jego wernisażach.I głębokacisza.Nate ostatnie płótna Oleckiego nie dało się inaczej patrzećjak w głębokiej ciszy.W tej głębokiej ciszy jego obrazypoprostu krzyczały.Wyszłam z kafejki.Wsiadłamw taksówkę.Podałam adres.To daleko powiedziałkierowca.Nie szkodzi.Zaraz będzie ciemno.Ta ulica jest pod samym lasem.Właściwieto nie ulica, apojedyncze posiadłości otoczoneprywatnymi lasami.Nie szkodzi.Pani tam mieszka?Tak,mieszkam tam.To dobrze.Boniewielu taksówkarzy ryzykowałoby wieczornykurs na Leśną.Wysadził mnie przed kutą, wysoką bramą.Zza otaczającego posiadłość muru wynurzały się z mroku ośnieżonegałęzie drzew.Udałam, że szukam kluczy w torebce.Taksówkarzodjeżdżał powoli.Gdy tylne światła rozproszyły się w grudniowymzmierzchu, szarpnęłam bramą.Anidrgnęła.Trudno.Niejestem akrobatką, lecz w inny sposób nie pokonam tej przeszkody.Zadarłam spódnicę.Wspinałam się po wykręconychfantazyjnieprętach.Gdzieś daleko zaszczekał pies.Wśród468drzew zaszemrał opadający z gałęzi śnieg.Boże, jak wysoko.Zamknęłam oczy i skoczyłam.Potem szłam oświetloną jedynieksiężycem ścieżką.Próczmoich śladów nic nie naruszało dziewiczej bieli śniegu.Widocznie Olecki dawno tunie był.Willa zaskoczyła mnie swą czarną, wielką bryłą.Obcąi grozną.Musiałam jednak wiedzieć wszystko.Nie spodziewałam się, żektokolwiek, poza duchami Natalii i jej syna, otworzy drzwi.Wybiłam szybę, mimo rękawiczki kalecząc dłoń.Odgłos pękającegoszkła zabrzmiał jak zgrzyt noża.W oddali pies znowu rozszczekał się groznie, a między drzewamimignęło zapalające się światło.Odczekałam, aż zgaśnie.Kalecząc dłonie, przecisnęłam sięprzez okno.Znalazłam się w ciemnym i zimnym wnętrzu willi.Zewsząd napierałna mnie odór pleśni i zgnilizny.Zwiatło.Zapalić natychmiast, jeśli nie odcięli prądu.Błądziłam ręką po ścianie wposzukiwaniukontaktu.Znalazłam.Zwiatło wybuchłojak krzyk.Przechodziłam do kolejnych pomieszczeń.Kiedyś to musiałbyć pięknydom.Terazod wielu lat byłmartwy.Wszędzie zalegałypokłady kurzu i pajęczyny.To ich sypialnia.Tu się kochali.Zmatowiałe lustro odbiło moją twarz.Krzyknęłam, bo zamiast niej zobaczyłam twarz upiora.I tym upiorem byłam ja.Tojej miejsce przed lustrem.Taboret obity jedwabiem,wykładana marmurem toaletka.Pusta.Ani flakonu ze zwietrzałymi perfumami, anizaschniętego błyszczyka do ust,469. aniszczotki, którą przed snem rozczesywała swoje zapewnedługie, gęste, lśniące połyskliwączernią włosy.Nie wiedziałam, skąd przekonanie, że miała długie, czarne, lśniącewłosy.Usunął stąd wszystkierzeczy należące do Natalii, żebyo niejzapomnieć?Zaglądałam do kolejnych szuflad i szafek.Pusto.Pusto.Aazienka.Ani szlafroka, ani peniuaru, anipantofelka, aniszczoteczki do zębów, upuszczonego kolczyka,jakiegoś kobiecego drobiazgu, niczego po Natalii.Garderoba.Męskie garnitury na wieszakach z jednej strony.Ta druga, gdzie musiały wisieć jej ubrania, pusta.Boże, gdzie ja widziałam takiezacieranie posobie wszelkich śladów?Tylkonie płacz.Przebiegałam pokoje.Choćby szal, choćby koronkowachusteczka, wachlarz, pierścionek, perła z rozerwanego naszyjnika.Nic, niczego.Nigdzie.Jakby Natalii nigdyw tym wielkim,starym domu nie było.Jakbykobieta o imieniu Natalia nieistniała.Otworzyłam drzwi do następnego pokoju.Odszukałamwłącznikświatła.To był pokój syna Oleckiego.Pomimo grubej warstwy kurzu, wydawał się czysty.Pokój pełen miłości: biurko,na którym470leżał otwarty zeszyt,obokksiążka otwarta na stronie dwudziestej piątej.Tapczanik zasłany futrzaną narzutą.Kolorowe poduszkii zasłony.Półki z książkami.Półkiz zabawkami.Kartkaz notesiku na dywanie.Ołówek,który stoczył się z biurka.Oprawione w ramki zdjęcie.Boże, to zdjęcie mojego syna!Długotrwało, zanim pojęłam, że patrzę nachłopca, któryjednak mimo łudzącegopodobieństwa nie był moimsynem.Te same włosy.Te same oczy.Ten samzarys ciemnych brwi.Proste czoło.Leciuteńko zadarty nos nad wypukłymiwargami.Nawet ta jasna plamka na czole.Nawetidentycznieodstające uszy.Skóra zdarta z mego męża.Z ojca megosyna.Jedyna różnica to wiek.Chłopiec na zdjęciu nie wyglądałna więcej niż siedem lat.Gdyby żył, byłby teraz siedemnastoletnim licealistą. Szymkaurodziłam w1997.Natalia swego sześć lat wcześniej.Nie znałam wtedy jeszcze swego drugiego męża.Natalia natomiast tak.Już wiedziałam, z jakiegopowoduOlecki usunął z domuwszystko,co mogłoby muprzypominać zmarłążonę, zostawił natomiast rzeczy chłopca.Nie potrafił jednego: wyrzucićz serca dziecka, które wychowywał w przekonaniu, że jestjegoojcem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]