[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Budził nas wtedy Prokofiew, sprzężona z budzikiem sonatawyskakiwała punkt szósta.Porywało nas, zatracało.A teraz proszęKarol Maliszewski eBook.plFaramucha 53wziąć te łapska.Wiem, że boli.Ostrzegałem.Strawiński jak trzaskcharków o zmrożony bruk.Lubiłem te zbite, metaliczne kawałki.Popółnocy muzyka nabiera odcieni, uwalnia się od ulicznego gwaru,staje się sobą, a ja rozpraszam się, rozciągam, odlatuję.Przestaję byćtylko ludzkim gadaniem, oślim rykiem.Słuch wyczarowywał światy, które miałem zabrać do grobu.Musibyć jakaś nieśmiertelność, mruczałem w rytmie przypominającymbluesa, przenosząc swoje "pięć po dwunastej" z kąta w kąt.W kuchnirobiło się zimno, coraz natarczywiej kapało z bojlera, pies piszczałprzez sen.W tym czasie pikantne recenzje, po raz setny odczytywaneprzez młodych autorów, łaskotały ich podniebienia.Węgiel mazał sięna dnie kubka, wybierałem z miału grubsze kawałki i karmiłemchciwe usta rozrzuconej na palenisku alegorycznej róży.Dławiło się,kaszlało, dymiło.O trzeciej szybkie kroki na obskurnym korytarzupieczętowały charakter wspólnoty: klozet.Nigdy nie wiesz, cobędzie, jak będzie, a jednak zazwyczaj przypuszczenia są trafne.Copowstrzymuje od samobójstwa? Zwieże powietrze.Muzyka.Zarysgór na horyzoncie.I to, że się jakoś układa.Totalność istnienia: "Jaknie tak, to tak - i do przodu" (szwagier).Mimo że radio milczało już jak grób, nadal pienił się we mniekarbid polany moczem rześkiego dyrygenta.Rytm z krwi.Przypominałem małego bohatera noweli Sienkiewicza, któregodzwięk organów doprowadzał do omdlenia.Pamiętam z dzieciństwadzwony.Rozkołysana wibracja światła, cętki łupanego oktawąpowietrza w gałęziach kasztanowców, buków, brzóz.Ekstaza malca,który puszcza kierownicę roweru i na długo traci przytomność.Wodospady dzwięków spadające z chóru.Siwy jak gołąbek organistauśmiechał się, machał ręką i z zakłopotaniem mieszał niemieckiesłowa z polskimi.Karol Maliszewski eBook.plFaramucha 54ZwiatłoZwiatło na murze przypełza, waha się, sterczy jak deska oparta ościanę.Furczy wokół tego leja gromada ciem, latające robactwociepłej, przetłuszczonej nocy.Woda wali się z kolan, z klatkischodowej, ze wszystkich otworów.Drży rezerwuar, trzęsie sięspłuczka.Ktoś kantem dłoni uderza we framugę okna, roluje firanę igasi światło.Wychodzi.Zapada ciemność.Zaczyna padać deszcz.Celowe działanie bogów.Zimny prysznic na rozgrzany dach werandyma wyjaśnić wszystko.Każe wsłuchiwać się w harmonię przyrody isławić naturalność jako aksjomat.%7ładnych bocznych skrzywieńmoralnego kręgosłupa, żadnych rozmyślań o północy, dziennikówpisanych żółcią.Im głębiej w byt, tym głośniej bóg.Zaraz piorunyalbo grad.Nie myśl sobie.Obejrzeć film, głowę do poduszki, ranowstać i do pracy biegiem marsz.Bogowie czuwają.Znowu coś siętłucze w pojemnikach na śmieci.Koty ze szczurami uprawiajądialektykę.Młodohegliści tutejszego rynsztoka.Konwój złożony zsiedmiu ciężarówek (siedem razy bluznęło światło na ścianę)delikatnie wymija kupy gruzu na jezdni.Czule mruczą silniki.Zrywasię tęsknota za podróżą.Strażacy cicho dyskutują pod lipą przyskrzyżowaniu.Na ławce rosa.I jakiś zapomniany przez wszystkichczłowiek przemyka się między cieniami przodków, od których gęstow tej okolicy.Skacze po kałużach.Niemcy patrzą z wyżartychkwasem musztardowym (tuż obok fabryczka octu) oczodołów czasu.Czesi pytają, po ile brambory.Herr kameraden.Wir.Jestmelancholijny.Przyrośnięty i zdrewniały.Jeszcze kilka krokówdzieli go od schroniska.Zapuszczają korzenie młode drzewka.Portier budzi się, wyłącza rozmigotany telewizor - i pyta, o cochodzi.O nocleg, herr kameraden.O przodków.O przód i tył.O góręi dół.Nie mogę panu pomóc.Wszystkie pokoje zajęte.Podpalę panutę budę.A ma pan ogień? Nie.Karol Maliszewski eBook.plFaramucha 55AnnaRodzenie dzieci przestało interesować Annę w 1957, kiedywydała na świat siódme martwe dziecko.Tym razem był tochłopczyk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]