[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem wbija igłę wmaskę.Faivrin zakrywa ręką policzek i jęczy błagalnie.Baron kłania się lekko niczymprestidigitator po udanej sztuczce.A potem.potem z fałdów błazeńskiego stroju wyciąga nóż ozakrzywionym ostrzu. Na kolana i proś o wybaczenie, de Ragues mówi od niechcenia. Zanim na zawszeodbiorę jej urodę.Liczę do dwóch.Jeden.Deuven mruży oczy, wpatrzony w maskę.Szepcze coś ledwie dosłyszalnie.Krzyczącyrozpoznaje formułę i domyśla się, co młodzieniec chce zrobić. Nie dasz rady myśli z rozpaczą bez szans, musiałbyś dotknąć tej cholernej maski.Ale Deuven de Ragues jest może młodym,lecz bynajmniej nie początkującym ka-ira, a oprócz wściekłości, sił dodaje mu również panicznystrach o siostrę.Dlatego sekundę pózniej nóż rozcina nie twarz Faivrin, tylko policzek młodzieńca, odskroni do kącika ust.(Krzyczący odruchowo przycisnął dłonią szramy, smagnięty bólem).Deuven kuli się, jakby dostał biczem, ale natychmiast się prostuje.Czerń wzbiera w nimjak wrząca lawa, już nie byłby w stanie jej powstrzymać, choćby chciał.A nie chce.Jednoskinienie i chroniąca wroga bariera kruszy się jak zmieciona huraganem.Sztylet sam przemieniasię w rapier.Potem dwa kroki i pchnięcie prosto w klatkę piersiową.Baron chwieje się z otwartymi ustami, oniemiały.Powoli osuwa się na klęczki, patrząc zniedowierzaniem, jak jego kolorowy kaftan nasiąka krwią.Deuven cofa się pod ścianę, nadal zrapierem w ręku, na wszelki wypadek osłaniając siebie oraz siostrę zaklęciem tarczy.Niepotrzebnie.Raptem de Lyche zgina się wpół i zaczyna kaszleć, potem krztusić się, ażnagle z jego ust wysypuje się mnóstwo ciemnych paskudztw, pokracznych wielonożnychstworków.Padają na podłogę z głuchym stukiem niczym wysypane z kosza kraby albo małże.Przez chwilę wiją się niemrawo, przebierając odnóżami, potem nieruchomieją jeden po drugim.Baron zamiera pod ścianą; plama krwi na jego kaftanie rośnie, a pierś już nie poruszasię w oddechu.Skończone.Młodzieniec oddycha ciężko, ale zmysłami maga czuje, że to już koniec; jazń wrogazgasła jak zdmuchnięta świeca.Chwilowo nic im nie zagraża.Deuven przemienia rapier zpowrotem w sztylet, wyciera go o zasłonę i chowa. Chodz mówi, łapiąc siostrę za rękę. Wynośmy się stąd.Z rany spływają ciepłe strużki, ciekną mu po szyi, wsiąkają w kaftan i koszulę.Młodzieniec wyciąga z kieszeni chustkę, przykłada do twarzy.Policzek pali go żywym ogniem.Faivrin płacze.Szlocha głośno, rozpaczliwie i bezradnie, jak skrzywdzone dziecko.Niechce na niego spojrzeć.Panicznie się go boi i ten strach rani Deuvena głębiej niż cokolwiekinnego.Brune przyłożył dłoń do ust, wbijając zęby w skórę tak silnie, że ból nadspodziewanieszybko przywrócił mu przytomność.Blizny na policzku paliły; dotknąwszy ich, wyczuł krew.Szlag.Nie sądził, że zareaguje aż tak.Ale w sumie trudno się dziwić.Spokojnie.Daj sobie chwilę, zaraz ochłoniesz.Oparł łokcie na kolanach, a czoło na rękach, zagryzając usta.Nadal walczył zmdłościami, czoło i koszula zwilgotniały mu od potu, chociaż wieczór był chłodny.Gdy nieco doszedł do siebie, uderzyło go, że w odzyskanym wspomnieniu rana na twarzybyła tylko jedna.A ponieważ intuicja maga podpowiadała mu, że wspomnienie jest prawdziwe,powstawało pytanie, w jaki sposób dorobił się dwóch pozostałych? Nie miał pojęcia, czy toistotne.Drugie pytanie, jakie przyszło mu na myśl, to: kiedy i gdzie Deuven de Ragues stał sięka-ira, skoro w Ri Talma już nim był? I to bynajmniej nie niedoświadczonym, świeżo poprzemianie, skoro zdołał z morderczą skutecznością zaatakować nie jakiegoś agenta Otchłani,lecz demona w ludzkiej postaci.Zacisnął pięści, gdy przed oczami znów stanął mu uśmiechnięty obleśnie typ wbłazeńskim stroju.Przynajmniej dałem draniowi nauczkę co się zowie pomyślał.Tylkonajwyrazniej nie do końca skutecznie.Szlag.Drgnął, gdy coś przebiegło przez klomby, ale to był tylko kot.Wskoczył na tarasrezydencji, zręcznie przeciskając się między obrośniętymi winoroślą słupkami barierki, i zaczął zmiauczeniem drapać w drzwi.Te po chwili otwarły się i niemłoda, pulchna kobieta w białymfartuchu wpuściła zwierzaka do środka, łając go z cicha.Brune odetchnął, definitywnie wracając do rzeczywistości.Dziwne, ale widok służącejgo otrzezwił.Ot, scenka ze zwyczajnego życia, jakie toczyło się tutaj dzień po dniu.%7łmijuświadomił sobie, że wszelkie ślady czerni, cierpienia, złej magii już dawno zniknęły z aury tegodomostwa.Teraz była to po prostu willa kogoś bogatego, kto przypuszczalnie nie miał pojęcia,jakie wydarzenia rozegrały się kiedyś pod tym dachem.Uspokój się wreszcie.To już się stało, minęło.To przeszłość.Upłynęło czterdzieści lat.Znów pomacał szramy na policzku i z ulgą stwierdził, że zdążyły się zasklepić.Wyjąłchustkę, zwilżył ją wodą z manierki i na ile mógł, wytarł rozmazaną na twarzy krew.Potemwstał i bezszelestnie odszedł. Rozdział 20: BalNa drodze prowadzącej do pałacu pełno było powozów.W zapadającym zmierzchuniosły się turkot kół, podniecone głosy i śmiechy.Nikt nie zwrócił uwagi na dwójkę eleganckoubranych młodych ludzi, którzy wyszli z cienia tuj i wmieszali się w strumień gościwchodzących po schodach.Na wszelki wypadek mieli przy sobie zaproszenia, lecz nikt nie zażądał ich okazania.Przy otwartych na oścież drzwiach stał gruby majordomus z przylepionym uśmiechem, wbiało-zielonej liberii.Kłaniał się raz po raz, zapraszając do wnętrza.Szeroki hol zalewało drżące światło świec, których płomyki kołysały się w przeciągu.Damy zsuwały z ramion narzutki, poprawiały fryzury przed lustrami sięgającymi od sufitu dopodłogi.Anavri rozejrzała się ciekawie.Oceniła wystrój jako dość chłodny i surowy.Zielonoszare marmury, freski na sklepieniu, minimalna ilość złoceń.Niepokoiła się, że mogą być ubrani nie dość strojnie, zwłaszcza Brune.Ale szybkoodetchnęła, widząc, że czarne męskie stroje są tu najwyrazniej w modzie.Zanim przybyli do pałacu, Krzyczący nieznacznie zmienił sobie iluzją wygląd ostrerysy i zapadnięte policzki ustąpiły miejsca okrąglejszej, młodszej twarzy o skośnych oczachsugerujących domieszkę nedgvarskiej krwi.Zważywszy na listy gończe (na samą myślprzechodził ją dreszcz), Anavri w pełni go rozumiała.Znów nie mogła wyjść z podziwu, jak dalece ubranie go przeobraziło.Poruszał sięinaczej niż na co dzień, wyprostowany, po szlachecku pewny siebie.Zdawałoby się lekceważący grozbę zdemaskowania.Dziewczyna miała wrażenie, że ona boi się za nich oboje.Lecz wpajane od dzieciństwa odruchy wzięły górę skupiła się na tym, by stąpać z gracją,odpowiednio wysoko trzymać głowę i delikatnie się uśmiechać.Dołóż wysiłku, żeby sprawiać należyte wrażenie, a wszystko będzie dobrze.Przeszli do wielkiej sali, gdzie znajdował się podest dla orkiestry.W trzech olbrzymichkryształowych żyrandolach płonęły setki świec.Pomieszczenie obficie udekorowano kwiatamioraz zielonymi szarfami, zapewne po to, by złagodzić majestatyczną surowość białego marmurui kolumn.Tańce jeszcze się nie rozpoczęły, muzycy dopiero stroili instrumenty.Skrzypek iklawesynistka grali coś lekkiego, przyjemnego, żeby stworzyć tło.Gości przybywało z każdą chwilą.Rozbrzmiewały uprzejme powitania, śmiechy orazgrzecznościowe rozmówki o niczym. Co teraz? szepnęła Anavri, patrząc na rozfalowaną barwną ciżbę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]