[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Luis Guillermo Perez Montoya, syn Mariny, wychodził właśnie na obiad, kiedy radionadało tę świeżą jeszcze wiadomość.W Instytucie Medycyny Sądowej pokazano mufotografię kobiety o twarzy zmasakrowanej kulami.Rozpoznał ją z trudem.Na CmentarzuPołudniowym dół otoczono kordonem policji.Luis Guillermo musiał przedrzeć się przeznapierający zewsząd tłum gapiów, żeby stanąć nad grobem matki.Zgodnie z regulaminemInstytutu Medycyny Sądowej nie zidentyfikowane zwłoki grzebane są z numeremprzystemplowanym na torsie, ramionach i nogach, żeby można je było rozpoznać, nawet gdyrozpadną się na kawałki.Owijane są czarną plastikową folią - taką samą jak worki naśmieci.Nadgarstki i kostki stóp związuje się mocnym sznurkiem.Ciało Mariny Montoya, jakna własne oczy przekonał się jej syn, było zabłocone, niczym nie okryte i rzucone niedbaledo wspólnego dołu bez identyfikacyjnych tatuaży.Obok leżały - owinięte w różowy dres -zwłoki dziecka, pochowanego w tym samym czasie.Już w kostnicy, kiedy umyli ją pod strumieniem wody z gumowego węża, syn obejrzał jejzęby i przeżył chwilę wahania.Wydawało mu się, że Marina nie miała trzonowego zęba zlewej strony, a leżąca przed nim kobieta miała kompletne uzębienie.Ale kiedy przyjrzał sięjej rękom i porównał je ze swoimi, pozbył się wszelkich wątpliwości - były identyczne.Za toinne podejrzenie miało nie opuścić go już nigdy: Luis Guillermo Perez przekonany był, żeciało jego matki zidentyfikowano już w chwili wstępnych oględzin i że wrzucono je dowspólnego dołu bez dokonania koniecznych formalności tylko po to, żeby nie wzburzyć opiniipublicznej i nie zakłócać pracy rządu.Zmierć Diany - zanim jeszcze znaleziono zwłoki Mariny - ostatecznie wpłynęła napanujące w kraju nastroje.Kiedy Gaviria odmówił wprowadzenia zmian do drugiego dekretu,nie uczynił tego na przekór szorstkim słowom Villamizara czy prośbom Nydii.Jegoargumentację sprowadzić można do twierdzenia, iż miarą skuteczności dekretów nie jest ichprzydatność w rozwiązaniu kwestii porwań, ale ich znaczenie dla interesów kraju - podobniejak Escobar porywał zakładników nie dlatego, żeby przyspieszyć proces ujawniania sięhandlarzy narkotyków, ale żeby wymusić ułaskawienie oraz zniesienie ekstradycji.Rozumowanie to doprowadziło wreszcie prezydenta do zmodyfikowania dekretu.Nie było tołatwe, wziąwszy pod uwagę jego niewzruszone - mimo łez Nydii i cierpień tylu ludzi -stanowisko w sprawie zmiany terminu, postanowił jednak stawić czoło temu nowemuwyzwaniu.Villamizar dowiedział się o tym od Rafaela Pardo.Oczekiwanie wlokło się wnieskończoność.Alberto nie zaznał ani chwili spokoju.Nie rozstawał się z radiem i ztelefonem.Czuł ogromną ulgę, kiedy dzień mijał bez złych wiadomości.Niemal co godzinawydzwaniał do Pardo. Jak stoją sprawy? - pytał.- Do czego dojdziemy w tej sytuacji?.Uspokajany przez ministra skąpo odmierzanym racjonalizmem, wracał co wieczór do domuw tym samym stanie ducha. Trzeba wycofać ten dekret albo pozabijają nas wszystkich ,mówił.Pardo znów go uspokajał.Wreszcie, dwudziestego ósmego stycznia, wyjątkowo samzadzwonił do niego i powiedział, że ostateczna wersja dekretu oczekuje na podpisprezydenta.Zaistniało opóznienie, bo przedtem musieli podpisać go wszyscy ministrowie inigdzie nie mogli znalezć szefa resortu łączności, Alberta Casasa Santamarii.Rafael Pardozłapał go wreszcie przez telefon i pogroził mu po półżartem:- Panie ministrze - powiedział.- Albo będzie tu pan za pół godziny, żeby podpisać dekret,albo nie jest już pan ministrem.Dwudziestego dziewiątego stycznia został ogłoszony dekret nr 3030, w którym usuwanowszystkie przeszkody stojące dotychczas na drodze do oddania się handlarzy narkotyków wręce władz.Tak jak przypuszczano w rządzie, zapanowało trwające do dzisiaj powszechneprzekonanie, że był to akt ekspiacji za śmierć Diany.Jak zwykle bywa, dało to początekrozmaitym spekulacjom: jedni uważali, że rząd ustąpił naciskom handlarzy pod presjąwzburzonej opinii publicznej, inni traktowali to jako nieunikniony, aczkolwiek spóznionygest prezydenta wobec Diany Turbay.Tak czy inaczej, prezydent Gaviria podpisał go zpełnym przekonaniem, wiedząc, że zwłoka może być interpretowana jako dowód jegobezduszności, a decyzja odebrana zostanie jako dowód słabości.Nazajutrz o siódmej rano prezydent zadzwonił do Villamizara w odpowiedzi na jegowczorajszy telefon z podziękowaniem za dekret.W zupełnym milczeniu wysłuchał słówAlberta i dodał ze współczuciem, komentując wydarzenia z dwudziestego piątego stycznia:- To był straszny dzień dla nas wszystkich.Uspokojony Villamizar zadzwonił do Guida Parry. Przestanie mi pan wreszcie pieprzyć, że dekret jest nie taki , powiedział.Guido Parrazdążył już przeczytać dokładnie każdą linijkę.- W porządku - powiedział.- Nie ma problemu.Widzi pan teraz, że można było tegowszystkiego uniknąć!Villamizar chciał dowiedzieć się, jaki będzie następny krok.- Nic nie będzie - odpowiedział Guido Parra.- To kwestia czterdziestu ośmiu godzin.Extraditables wydali natychmiast oświadczenie, że wobec licznych próśb różnych wysokopostawionych osobistości odwołują zapowiedziane egzekucje.Chodziło im być może oradiowe orędzia Lopeza Michelsena, Pastrany i Castrillona, ale można to było interpretowaćjako akceptację dekretu. Uszanujemy życie zakładników znajdujących się w naszym ręku ,głosił komunikat.Jako szczególny gest dobrej woli zapowiedzieli również, że w najbliższychgodzinach wypuszczą jedną z przetrzymywanych osób.Villamizar, który rozmawiał wtedy zGuidem Parrą, drgnął ze zdziwienia.- Jak to jedną - krzyknął.- Pan powiedział, że wyjdą wszyscy!Guido Parra nie zmieszał się.- Spokojnie, Alberto - powiedział.- To kwestia najwyżej ośmiu dni.7Marucha i Beatriz nie dowiedziały się o tamtych dwóch zabójstwach.Bez telewizora iradia, skazane tylko na te informacje, których zechce udzielić im nieprzyjaciel, nie mogłydomyślić się prawdy.Nawet strażnicy przeczyli sobie nawzajem, upadła więc wersja, żeprzewiezli Marinę do innego domu, a wszelkie domysły prowadziły w ten sam ślepy zaułek:albo jest wolna, albo martwa.Sytuacja odwróciła się.Przedtem one jedne wiedziały, że żyje,a teraz tylko one nie wiedziały, że umarła.Opustoszałe łóżko było niby koszmarna zjawa w obliczu niepewności co do losu ichwspółtowarzyszki.Mnich wrócił po upływie pół godziny od ich wyjścia.Wszedł jak duch iskulił się na materacu.Beatriz spytała go prosto z mostu:- Co zrobiliście z Mariną?Powiedział jej, że kiedy wyszli, w garażu czekało na nich dwóch nowych szefów, którzynie pokazali się w pokoju i że zapytał, dokąd ją zabierają, na co jeden z nich warknął zgniewem: Przymknij się, skurwysynu.Tu nie zadaje się pytań.A potem kazali mu wracaćdo domu i zostawić Marinę z Barabaszem, drugim strażnikiem z jego zmiany.Wersja ta wydawała się na pierwszy rzut oka wiarygodna.Trudno by było Mnichowiwrócić tak szybko, gdyby brał udział w zbrodni, nie potrafiłby też zapewne zabić starejkobiety, którą zdawał się kochać jak własną babkę i która troszczyła się o niego jak ownuka.Barabasz za to miał sławę bezdusznego rzeznika, chełpiącego się krwawymiwyczynami.Niepewność wzrosła o świcie, kiedy Maruchę i Beatriz obudził skowyt zranionegozwierzęcia.To szlochał Mnich.Nie chciał śniadania i często słyszały, jak wzdycha: Jakaszkoda, że zabrali babcię!.Nigdy jednak nie dał im do zrozumienia, że Marina nie żyje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]