[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kostia obiegł już sadzawkę. Wyłaz! Cholerni Polacy, kąpią się przy byle okazji! Błysnął białymi zębami i przeżegnałbudynek dwiema długimi seriami. Idiom!Pierwszy dopadł budynku, wskazał mi palcem niebo.Zrozumiałem, że mam pilnować, żebyktoś nie wylał nam na łeb nocnika.Idąc, ocierałem się ramieniem o mur, zostawiając mokry pasna beżowym tynku.Kostia wyjrzał za róg.Cofnął się, zmienił magazynek, wychylił na paręsekund głowę i posłał przeciągłą serię ze swojej grazy, wywalił cały magazynek, aż pomyślałem,że zacięła mu się broń, ale nie.Po prostu miał taką potrzebę. Ciągle się pojawiają mruknął do mnie, zmieniając kolejny magazynek. Mnożą się,jebańcy, czy co.Wyjrzał, przywołał mnie ruchem dłoni.Już się spiąłem, by pobiec za nim, gdy cofnął sięgwałtownie. Do wody! syknął i pognał w kierunku sadzawki.Chyba dobre cztery metry od brzegu zaczął się wybijać w powietrze.Zrozumiałem, że szybkość zanurzenia ma jego zdaniem kapitalne znaczenie.Rzuciłem się szczupakiem do wody.Brzuchem przeorałem dno.Nad głowami zafurkotało.Seria brzęknięć.Poszły kolejne szyby w pałacu. Idzie na nas chyba dwudziestka, połowa z granatnikami.Co robimy?Wyjrzałem ponad bazaltową krawędzią sadzawki. Piwnica?Rzucił okiem w tamtym kierunku. Idz! Oparł lufę o krawędz basenu.Sadzawką miała głębokość pół metra.Ostatnie osiem metrów pokonałem bez bólu.Za mnąpędził Sukonin.Pilnowałem rogu.Jeszcze nie doszli.Kostia na dobiegu wycelował w okno iposłał kilka pocisków.Ustąpiło niechętnie.Z rozbiegu, nie dbając o lądowisko, rzucił się nogamiw otwór, wysadzając sobą resztki szyb i ramę.Wskoczyłem za nim.Magazyn ręczników! Od sufitu do podłogi dziesiątki, setki, a może i tysiąc ręczników.Małe,duże, średnie kostki, frota, len, mikrofaza, coś jeszcze.Kostia już nasłuchiwał głosów nakorytarzu, położył rękę na klamce i zerknął na mnie.Zszedłem z linii strzału i pokazałem trzy palce, dwa.Jeden.Otworzył drzwi.Pusto.Galeria.Kolumienki, balaski, marmury i charakterystyczne echo.Basen.Cisza.Przerazliwa.Wyjrzałem na korytarz.Pusto z obu stron.Wyszedłem pierwszy.Było mroczno, cicho,wilgotno.Dziwne, że mimo strzelaniny, eksplozji, krzyków, dzwonienia, nie pojawił się nikt z cywilnych" mieszkańców pałacu.Jakby całkowicie ufali ochroniarzom.Pokonaliśmy galerię w kompletnej ciszy, mlaskały tylko podeszwy naszych butów.Co jakiśczas kilka kropel skapnęło z rękawa albo nogawki.Zeszliśmy po schodach na poziom basenu iprzesuwaliśmy się brzegiem ku szerokim drzwiom, wypełnionymi taflami luster.Niepokojącocicho było w holu, który mieli zdobyć Orszaków i Gariadze.Dopiero tu dowiedziałem się, jakienosili imiona, Mitia i Nodar.Za cicho.Zrobiłem jeszcze dwa czy trzy kroki, gdy nagle w tafli wody zobaczyłem ciemneodbicie czegoś ponad nami.Sukonin działał szybciej: zdążył wystrzelić kilka razy.Właśnieunosiłem broń, gdy zwalił się na mnie jakiś twardy facet i runął wraz ze mną do wody.Usiłowałem wsunąć między nas lufę gracza, ale wyczuł to, bo żelaznym chwytem opasał mojeprzedramię, sparaliżował je.Drugą ręką, trzymając mnie za kark, zanurzył z głową w wodzie.Udało mi się przedtem zaczerpnąć powietrza, ale nie wątpiłem, że on więcej, i że nie palił, itrenował takie podwodne numery.Młóciłem rękami i nogami z całej siły, we wszystkichkierunkach.Raz, żeby przekonać go, że już mnie ma na widelcu, dwa żeby wzburzyć wodę inie dać mu obserwować, co robię.Sięgnąłem lewą ręką do kieszeni kurtki.Wyszarpnąłem otrzymane od Osipa srebrne sprężynowe szydło i wbiłem mu w krocze.Zesztywniał, zacisnął palce na moim karku, wywrócił mnie do góry nogami, najprawdopodobniejzamierzał wbić mnie w dno i poczekać, aż grzecznie pozbędę się powietrza z płuc.Wbiłem muszydło jeszcze pięć, siedem, może osiem razy.Zobaczyłem jego twarz: szeroko otwarte oczy, otwarte usta, jakby chciał mnie ugryzć.Uwolniłem prawą rękę z osłabłego uchwytu, uderzyłem go nasadą dłoni w brodę, odczułem, amoże i usłyszałem, jak zadzwonił zębami.Lewą rękę też już miałem wolną, dzgnąłem szydłemjeszcze kilka razy.Nikłe strumyczki czerwieni niemal natychmiast zaczęły wić się dookoła wolnoobracającego w wodzie ciała, z niezdarnie i nieskutecznie młócącymi wodę rękami.Odbiłem się od niego nogami i wynurzyłem.Nie wiedziałem, jak się skończyła potyczkaSukonina, ale w tej chwili obaj pozbyli się broni palnej i zamierzali tłuc się pięściami.W dupietam! Przeciwnik Kosti podskakiwał w miejscu o pół metra od mojej głowy.Wybiłem się z wody,chwyciłem go za kostkę i dzgnąłem szydłem w udo, a potem, podciągnąwszy się, wyżej, chybapo prostu w odbyt.Ryknął przerazliwie.Kostia zrobił taneczny krok, wzbił się w powietrze istrzelił go piętą w twarz.Uderzenie było tak mocne, że wyrwało mi go z ręki, poleciał na plecy, a ja, leżąc brzuchemna krawędzi basenu, charczałem, spluwałem, rzęziłem. Dobra, wstawaj.Po wszystkim wezmiesz sobie dzień wolnego.Teraz praca.Wyczołgałem się z wody.Kostia już odnalazł mojego Szpaka, potem swój peem.Wskazał drzwi. Nie podoba mi się ta cisza szepnął. Czekają na nas? Może poszukamy innych drzwi na piętro? Nie.Tam jest Gariadze i Orszaków.Pokręciłem głową. Wierzysz w to, że gdyby tam byli, siedzieliby cichutko na kanapie? Kamil, ja po prostu tak nie robię.Idę do holu.Popatrzył na mnie. Szkoda, że się tak moczysz czy trzeba, czy nie.Zapaliłbym.Ruszył wkoło basenu, żeby wyjść do holu.Ja dwa kroki za nim.Przeszliśmy razem kolejne trzy kroki.Drzwi eksplodowały tysiącem migotliwych srebrzystych odłamków.W progu stał Fn'thal.Otiec Andriej.Batiuszka Andriej.Propagator wody i wodnego świata, miłośnik mokrych ceremoni , łamania karku wrogom,topienia ich.To nie on stał w progu.W wydłużonej jak u Aliena Gigera czaszce nie było nic z człowieka,ale ja widziałem w niej jego cwane oczka, jego bulwiasty nos, spoconą górną wargę i rozchwianeżółte zęby.W pajęczych kończynach, zakończonych szponami długości osetyńskiego kindżału,widziałem pulchne miękkie spocone łapki, którymi głaskał po główkach dzieci i ich rodziców.Fn'thal był nagi.Całe ciało pokrywały czarne łuski z żółtymi plamami.Od kolan w dół byłkarminowy, może całe ciało miało być takie, ale nie przemieniło się jeszcze, albo przeciwnie, niemiało być takie, już się częściowo przemieniło, a dolne kończyny jeszcze były czerwone.Ogromne jądra majtały się na boki, przyrodzenie, cienkie i długie jak zaskroniec, podrygiwało,jakby wzbierało do wytrysku.W tę okolicę posłałem pierwszych kilka kul.Z sześciu co najmniej cztery trafiły.Ale, mimo że srebrne i wypełnione koloidem, nie zadziałały, jak chciałem.A chciałem, żebyryknął rozpaczliwie, żeby napęczniał, żeby spuchły mu wszystkie żyły, a potem zaczęłyeksplodować po kolei, przyprawiając o cierpienie, przy którym Tantal, Syzyf, Chrystus i Heraklesw koszuli Dejaniry razem wzięci dziękowaliby bogom, że skazani są tylko na swoje męki.Zacharczał, niezbyt boleśnie, ale jednak.Zrobił dwa kroki, rozejrzał się, niezdecydowany, wktórą stronę pójść.A był dokładnie w połowie basenu, tyle samo w prawo i w lewo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]