[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie może się teraz dać ponieść żadnym uczuciom anigniewu, ani paniki.Musi być jak maszyna.Celowo powoliprzechodził od zagrody do zagrody.Znalazł to w ostatniej zagrodzie po prawej stronie.Zamiastubitej ziemi podłogę pokrywała tu gładka warstwa cementu, naktórym leżały równo poukładane kłody drzewa.Jednospojrzenie na cement, mimo że pokrywały go kawałki kory,wystarczyło, by się przekonać, że jest zupełnie świeży.Kiedy tak stał, patrząc pod stopy, zmartwiały jak to, coprawdopodobnie leżało pod cementem, usłyszał szmer wotaczającej go ciszy delikatny chrobot jakby mysich łapek.Spojrzał na okienko nad stosem drzewa.Było brudne i zasnuteszarą pajęczyną, a na nim całe dziesiątki żółtych motyli.Jedneobijały się o szybę, inne uwięzły w pajęczynie spazmatycznieporuszając skrzydłami, jeszcze inne leżały martwe naparapecie, omotane szarą przędzą albo rozczłonkowane tuczęść żółtego skrzydełka, tam czarne różki, twarda, ogołoconaskorupka z włochatymi nóżkami sterczącymi w górę.Chwyciły go mdłości.Wybiegł z komórki, do domu,Biegnąc przez trawnik usłyszał telefon trzy dzwonki.jegosygnał.15.Dzwięk telefonu wydał mu się równie straszny jak odkrycieuczynione przed chwilą.Telefon należał do świata ze-wnętrznego, który na niego dybał; a ta rzecz w komórce byłaostatecznym, potępiającym dowodem jego winy.Matnia sięzamknęła.Przebiegł trawnik i wpadł przez kuchenne drzwi dodomu, ale nie dlatego, żeby miał w tym jakiś określony cel,tylko dlatego, że dom wydał mu się teraz bezpieczniejszy niżkomórka.Stał w kuchni z łomocącym sercem.Telefon wciąż wy-dzwaniał swoje trzy uporczywe dzwonki.Zaraz przestanie pomyślał.Będzie musiał przestać.A potem jakaś resztkainstynktu samozachowawczego ostrzegła go: Jeżeli nie pod-niesiesz słuchawki, mogą tu sami przyjść, a jak przyjdą, zajrządo komórki.Podnieś słuchawkę.To mniejsze zło.Wybiegł z kuchni oszołomiony jeszcze po doznanymwstrząsie i przyjął telefon. Halo. Jego własny głos wydał mu się jakiś obcy. Halo,halo. John? To Vickie.Poznał jej głos i opanował zamęt myśli. To ty, John? Tak, Vickie. Chwała Bogu.Dzwonię od dziesięciu minut.Szybko.Niemasz ani chwili czasu.Jadą po ciebie.Nie policja.Steve i oniwszyscy.Całe miasteczko.Jestem w sklepie.Widziałam ichprzez okno.Widziałam, jak się zbierali.A teraz już odjechali.Przed pięcioma minutami.Będą u ciebie lada chwila.John, niemożesz zostać w domu.Jedz do nas.Musisz.Przyjeżdżajnatychmiast.Ja zaraz tam będę.Jak ja będę z tobą, to ochłoną.Oni.John, słyszysz mnie?Stał patrząc przez cienkie nylonowe firanki w oknie hallu nadrogę. Tak, Vickie, słyszę. Dzwoniono z policji do Steve a.Znaleziono plamy krwi icementu na dżinsach i ktoś z jakiegoś sklepu w Pittsfielddoniósł, że kupiłeś tam kilka worków cementu.Mówią, żezakopałeś ją w piwnicy.Jadą rozkopywać twoją piwnicę.Mająkilofy i łopaty.Usłyszał warkot samochodów.Może słyszał go już wczśniej słabe brzęczenie jak osy ale zdawało mu się, że to jemusamemu huczy w głowie.Teraz już nie miał wątpliwości co dopochodzenia dzwięku.Warkot rozbrzmiewał coraz głośniej.Usłyszał niedaleko zgrzyt hamulców.Są już na zakręcie drogiza mostkiem.Znowu ten koszmar, w którym jedną realną rzeczą był głosVickie. Dziękuję ci, Vickie.Zaraz przyjeżdżam rzekł zupełnieobojętnie. Szybko. Tak.Szybko.Odłożył słuchawkę.Od strony drogi rozległ się klaksonsamochodu.W jednej chwili rozbrzmiały klaksony innychsamochodów, aż powstała wrzawa przypominająca wycie syrenogłaszających nalot bombowców.Na chwilę opanowała gopanika.Stał tylko poruszając głową, jakby chciał strzą- snąć zsiebie to wycie klaksonów.Nie zdołałby uciec samochodem.Wiedział o tym dobrze.Pobiec do garażu, pchnąć drzwi,wyjechać na tylnym biegu.Nie, na to nie ma czasu.Cóż więcrobić? Zostać, gdzie jest? Czyż nie tego od niego oczekiwano?Ujrzał przez okno pierwszy samochód, który mignął zazasłoną przydrożnych krzaków.Widok ten wyrwał go zezgubnego letargu.Nie droga.Nie samochód.Las może muprzynieść ocalenie.Pobiegnie lasem i lasem dojdzie do Vickie.Tylko tak.To nie była myśl.To był odruch.Przedostać się do Careyów.Nie zastanawiał się, co będzie pózniej.Wybiegł z hallu do kuchni i przez kuchenne drzwi na trawnikprzed domem.Pędząc zygzakiem między jabłonkami kuzarosłemu zboczu za sadem, które graniczyło z lasem, usłyszałna drodze krzyk.Zdał sobie mgliście sprawę, że biegnąc przeztrawnik pokazał się ludziom jadącym w końcu kolumnysamochodów na drodze, tam, gdzie teren był płaski i krzaki niezasłaniały widoku.Zabrzmiały inne krzyki.Większość klaksonów umilkła.Rozległy się odgłosy zatrza-skiwanych drzwiczek.Nie oglądał się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]