[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W domu było chłodniej, termowentylator w salonie rozpylał wodną mgiełkę.Pani Krystyna znajdowała się w łazience, Pawełek zatem bez przeszkód wyciągnął z szuflady łyżeczkę.— Zeskrobuj, potrzeba jeszcze najmarniej drugie tyle — polecił Janeczce, po czym łyżeczką zaczął rozgniatać wymieszany z wodą proszek.— Za grube to jest.Zeskrobuj jakoś drobniej,Janeczka przyglądała się jego wysiłkom.— Na misce i tłuczkiem do kartofli — poradziła.— Nie pójdę po miskę, bo matka zaraz każe nakrywać do stołu.Chcę, żeby mi to zaczęło schnąć.Zresztą nie potrzeba, gniecie się całkiem nieźle.W ugniecionej i rozdrobnionej zawiesinie znów zanurzył swój sznurek.Drobiny łepków zapałczanych przyczepiły się do niego gęściej i porządniej.Z wielką starannością Pawełek moczył sznurek w mydelniczce partiami, nasuwając nań proszek i ostrożnie wyciągając część już spreparowaną.Zamoczył w końcu całe pół metra i stał, trzymając go za końce.— No i co teraz? — powiedział z niesmakiem.— Muszę go gdzieś położyć do wysuszenia.Co to za okna takie, kompletnie bez żadnych parapetów!— Na schodach — zaproponowała Janeczka.— Jeszcze czego! Żeby ojciec zobaczył? Od razu by wiedział, co to jest!— To na ziemi, zwyczajnie.Na końcu ogródka, pod siatką.Tam teraz świeci słońce, a ojciec nie będzie latał po ogródku, bo ma mało czasu.— Dobra, to otwórz mi drzwi.— Dzieci, nakryjcie do stołu! — zawołała z kuchni pani Krystyna.— Za chwilę! — odkrzyknęła Janeczka z przedpokoju.— Zaraz idziemy.Pawełek pieczołowicie ułożył wyprostowany sznurek na wysuszonej glinie.Przyglądał mu się przez chwilę, po czym przeniósł go na ostatnią z płyt chodnikowych, z których ułożone było przejście przez ogródek.Rozejrzał się po skąpej trawie i nielicznych kępkach kwitnącej portulaki.— Zasłoniłbym to czymś — mruknął.— Czekaj, postawimy tu któreś krzesło.— Ale turystyczne, bo zwyczajne będą potrzebne do obiadu.— To leć do tego stołu, a ja tu ustawię.:Pan Chabrowicz na stojące w ogródku krzesło nie zwrócił najmniejszej uwagi.Zaraz po obiedzie odjechał znowu do pracy.Pani Krystyna zażądała pomocy przy zmywaniu, bo woda miała słabe ciśnienie i gaz się nie zapalał.— Ja będę zmywała, a wy mi będziecie polewać z czajnika.Zmywanie w zimnej wodzie to do niczego.I na wszelki wypadek napuśćcie na zapas do tej plastikowej wanienki.— Może i do bidonów? — zaproponował Pawełek.— Do bidonów nie, bo i tak się pojedzie dzisiaj do źródełka po wodę do picia.Natychmiast po zakończeniu zmywania woda zaczęła lecieć lepiej i gaz się zapalił.Pani Krystyna włączyła pralkę, po czym zajęła się panią Zwijkową i panią Ostrowską, które przyjechały z wizytą.Pawełek poszedł pomacać sznurek.— Wygląda jak suchy, ale niech jeszcze poleży dla pewności.Próbę zrobimy w ogródku pana Kawałkiewicza.Ogródka to on wcale nie ma, a za to te kamienie, co tam leżą, są doskonałe.Chociaż nie, lepiej na ziemi.Ziemia u niego jest też doskonała, ubita i nic nie rośnie.— Dużo tego jeszcze? — spytała cierpko Janeczka, wciąż zajęta zeskrobywaniem zapałczanych łepków.Pawełek przesypał suchy proszek z drugiej połowy mydelniczki do tej pierwszej, w której większość wody zdążyła już wyparować i wymieszał wszystko łyżeczką.— No, może na razie wystarczy.Zobaczymy po próbie…Ogródek pana Kawałkiewicza, składający się z płaskich kamieni i ubitej gliny, ogrodzony był murem od ich strony i od strony wąskiego przejścia.Brakowało mu całkowicie ogrodzenia od strony ulicy.Pawełek zatroskał się tym nieco, od strony ulicy mógł ich ktoś zobaczyć.Przeniósł sznurek na upatrzone miejsce i wyszedł rozejrzeć się po okolicy.Wszędzie panował święty spokój.Kooperanci byli w pracy, Węgierka ze swoimi córkami gdzieś pojechała, na jezdni, za ich samochodem, stał tylko samochód pani Zwijkowej.Krowy razem z pastuchami już się oddaliły, nikt się nigdzie w pobliżu nie kręcił i dopiero na samym końcu ulicy widać było troje arabskich dzieci, zajętych rozgrzebywaniem torby ze śmieciami.Pawełek ocenił, że zanim przez wszystkie kolejne torby dotrą pod ich dom, minie bardzo dużo czasu, i wrócił uspokojony.Janeczka czekała przy sznurku cierpliwie, ogromnie zainteresowana.— Ty patrz na zegarek — rozkazał brat.— Na sekundnik.Krzyknę „już” i potem znów krzyknę „już”.Bardzo ważne jest, ile sekund to będzie trwało.Uroczyście zapalił zapałkę i przytknął ją do końca sznurka.— Już! — krzyknął głosem zduszonym z przejęcia.Koniec sznurka prysnął, zapalił się i wesoły płomyk jął biec po loncie, niezbyt szybko, trochę nierówno, to zwalniając i zatrzymując się, to błyskając mocniej i zagarniając coraz to nowe drobiny zapałczanych łepków.— Cudo! — zachwycił się uszczęśliwiony Pawełek.Janeczka, po spojrzeniu na zegarek i zapamiętaniu położenia wszystkich wskazówek, nie odrywała już oczu od palącego się sznurka.Była również zachwycona.Spalona część zwęglała się w grudki.W chwilach, kiedy płomyk zatrzymywał się i palił w miejscu, ściągał resztę sznurka ku sobie.Nie zapalona jeszcze część kurczyła się i pełzła ku niemu.Oczarowany swoim lontem Pawełek nie zwrócił na to uwagi.— Świetnie idzie! — zawyrokował radośnie.— Akurat tak, jak trzeba! Ile już czasu?Janeczka spojrzała na zegarek.— Dwadzieścia sekund.— Bardzo dobrze! Było pół metra.To już chyba połowa…Sznurek dopalił się do końca i zgasł, buchając na pożegnanie mocniejszym płomyczkiem.— Razem równo czterdzieści sekund — zakomunikowała Janeczka, niezmiernie przejęta.— Pierwszorzędnie! — ucieszył się Pawełek.— Pół metra, czterdzieści sekund, znaczy metr, osiemdziesiąt sekund.Minuta i dwadzieścia sekund, wystarczy.Przez minutę i dwadzieścia sekund można zalecieć Bóg wie gdzie!— Może lepiej spróbujmy gdzie — poradziła Janeczka przezornie.— Myślisz? Możemy zrobić próbę.Chodź, będziesz patrzyła na zegarek, a ja będę leciał.Krzykniesz „już”, a potem znów krzykniesz „już”, jak minie minuta i dwadzieścia sekund.Nie bacząc w zapale na morderczy upał, Pawełek ustawił się do startu obok samochodu ojca.Janeczka odczekała, aż sekundowa wskazówka dojdzie do dwunastki.— Już! — wrzasnęła przeraźliwie.Pawełek runął przed siebie jak oszalały.Do końca prostego odcinka ulicy było nie więcej niż dwieście metrów.Osiągnął ten koniec po dwudziestu ośmiu sekundach, kiedy Janeczka była jeszcze daleka od wydawania następnych okrzyków.Zatrzymał się, zziajany i spocony, bo przed nim był zakręt, który skryłby go przed oczami siostry, i obejrzał się w obawie, że może nie dosłyszał sygnału.Arabskie dzieci wystraszyły się i śmiertelnie, poderwały znad torby ze śmieciami i uciekły.Janeczka rękami czyniła gesty wzywające do powrotu.— Leciałeś do końca dwadzieścia osiem sekund — oznajmiła, kiedy brat dotarł do niej dość wolnym krokiem.— Mogłeś przelecieć jeszcze dwa razy tyle.Teraz ja.Biegnąc w tempie dość umiarkowanym, osiągnęła zakręt po trzydziestu pięciu sekundach.Wróciła jeszcze wolniej niż Pawełek.— Myśmy chyba zgłupieli — powiedziała z najgłębszym niesmakiem.— Nie wiem, po co latamy w tym nieziemskim upale.Tak, jakby nie było wiadomo, ile można przelecieć przez dwadzieścia sekund…Pawełek jakby nagle otrzeźwiał i spojrzał na nią z oburzeniem.— W jedenaście sekund robi się stumetrówkę, a rekord jest poniżej dziesięciu.Wszyscy to wiedzą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]