[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po tej czwórce, która próbowała mnie zabić, pozostały tylko poruszone skrawki ziemii blada ręka, wystająca nad powierzchnię.Ledwie rzuciłam na nią okiem.Moi niedoszlizabójcy nie zjawili się tu znikąd; pewnie przybyli jakimś pojazdem, poniewa\ ludzie lubiąprzemierzać w ten sposób nawet bardzo krótkie trasy.Dostrzegłam jakieś poruszenie wśród drzew, a potem bladą, brudną twarz.C.T.Styles.Widocznie udało mu się jakoś uciec.- Calvin Theodore - wymówiłam jego imię, opierając się o konar pobliskiej sosnyDrugą dłoń przyciskałam mocno do rany w boku.- Nie bój się.Wyszedł ze swojej kryjówki, ale się nie zbli\ał.Jego mina nie wyra\ała wiele, apustka w jego oczach niepokoiła mnie.Powiedziałam:- C.T., przysłał mnie twój ojciec.- I wtedy coś w nim pękło; przestał wydawać sięoniemiały, a nadzieja rozbłysła w nim jak promień słońca.- Musisz mi pomóc.Czy tamciludzie przyjechali samochodem?Stanowczo pokręcił przecząco głową.Moje nadzieje legły w gruzach równie szybko,jak jego się rozbudziły, póki nie powiedział:Oni przyjechali cię\arówką.Terenową.Czarną Niemal\e się roześmiałam.Ludzierzadko byli równie precyzyjni jak d\inny.- A mo\esz mnie do niej zaprowadzić?- Jasne - odparł C.T.Wyskoczył do przodu i wyciągnął rękę.Złapałam ją.Jego skórawydawała się przy mojej ciepła jak pod wpływem gorączki, ale tylko dlatego \e zmroziłymnie wstrząs i utrata krwi.Pociągnął mnie za ramię i ruszyliśmy w kierunku chłodnego,wschodzącego księ\yca.- Załadowali wszystkich na tę cię\arówkę, ale ja zeskoczyłem z tyłu - oznajmił zdumą.- Zostałem.Wiedziałem, \e mi pomo\esz.Oszczędzałam oddech, więc go nie pochwaliłam.Droga do tego mitycznego czarnegowozu terenowego wydawała się długa, a ka\demu krokowi towarzyszyło jakby wbijanierozgrzanych do czerwoności no\y w mój bok.Moim ciałem wstrząsały dreszcze, ale starałamsię o tym nie myśleć.- Zaczekaj - wymamrotałam i pociągnęłam C.T., zatrzymując się przy stojącym wpobli\u głazie.Pozostawiłam na nim czarne ślady krwi.- Jak daleko jeszcze?- Niedaleko.To ju\ tam - odpowiedziało dziecko i szarpnęło mnie za rękę.- O, tam!Pozwoliłam mu się prowadzić.Na ka\dym wzniesieniu mówił, \e to tu\ - tu\, \etrzeba pokonać ju\ tylko następne, a\ wreszcie nogi zaczęły się uginać pode mną.Upadłam ichoć usiłowałam się podnieść, nie mogłam.Przewróciłam się na plecy, dysząc, i zobaczyłam,jak C.T.pochyla się nade mną, a jego twarzyczka nie wyra\a nic.- Myślałem, \e ju\ nie upadniesz - powiedział.- Do widzenia, moja pani.Odwrócił się i mnie zostawił.Znów spróbowałam wstać.Ogarnął mnie mrok i uniósłgdzieś w dal.Kiedy oprzytomniałam, byłam niesiona - nie, raczej wleczona.Wleczona za nogi jakpadlina, po' ziemi.Otworzyłam oczy i chciałam zaprotestować, lecz zabrzmiało to bardziejjak jęk ni\ jak słowa - a wtedy uświadomiłam sobie, \e mówię w języku d\innów, a nie poludzku.Panowały teraz zupełne ciemności, tylko cienkie smugi światła przebijały przezdrzewa.Księ\yc przemieścił się na niebie, ale do poranka było jeszcze daleko.Powietrzewydawało mi się lodowato zimne na gołej skórze.Szarpnęłam słabo nogą i jedna z ciągnących mnie postaci z zaskoczenia puściła mojąstopę.Zderzenie pięty z ziemią wywołało w moim boku przeszywający ból, na co zwinęłamsię w kłębek.Nie mogłam krzyczeć, choć bardzo chciałam.Byłam w stanie jedynie dyszeć zwysiłkiem.Usłyszałam odgłos podmuchu, a potem dziwnego, szybkiego kłapania zębami.Wielka łapa dotknęła mojego brzucha.Nawet w przyćmionym świetle mogłamdostrzec pazury.Czarny niedzwiedz był jak cień w mroku, jeśli nie liczyć drobnych błysków w jegoślepiach w blasku księ\yca oraz nieco jaśniejszej skóry wokół pyska.Bał się mnie; mogłam to zauwa\yć, kiedy le\ałam bez ruchu.Czarne niedzwiedzienajczęściej nie są agresywne i wolą jeść rośliny ni\ ludzkie mięso, ale to jeszcze nieoznaczało, \e ten zwierz nie mógł mnie zabić.Niedzwiedz znów sapnął i kłapnął paszczą, a tym razem dojrzałam biały błysk jegokłów Po chwili rozległ się przeciągły, cichy jęk, który zawisł w powietrzu niczym zjawa.Zmusiłam się do bezruchu, kiedy niedzwiedzi pysk obwąchiwał mi twarz.Zwierzparsknął, potrząsnął wielkim łbem i odszedł.Najwyrazniej zrezygnował ze mnie, uznając, \e nie jestem warta zachodu.Odczułamulgę - i, o dziwo, odrobinę irytacji - a potem dr\enie ogarnęło mnie całą, łącznie z kośćmi.Zapomniałam, \e ludzie są te\ po\ywieniem.A teraz byłam nim i ja.Coś w tym przeraziłomnie na poziomie, którego istnienia w sobie nie podejrzewałam.Przecie\ d\inn nie.Ale nie byłam ju\ d\innem.Byłam człowiekiem i to rannym.Zapach krwi zwabiałdrapie\niki.Poruszyłam się i przyło\yłam rękę do kłutej rany.Wcią\ krwawiła.Zacisnęłam zęby,oderwałam kawałek koszuli, zło\yłam go na pół i wcisnęłam w otwarte nacięcie na skórze.Pewnie wtedy wrzasnęłam.Usłyszałam czarnego niedzwiedzia, który jeszcze zbytniosię nie oddalił, jak znowu cicho jęczy ze strachu.Kiedy najgorszy ból i szok minęły,uklękłam, a potem wstałam.Wracaj, powiedziałam sobie.C.T.celowo wpuścił mnie w maliny.Moje oczy przywykły ju\ do ciemności i mogłam dostrzec ślady, które odcisnęłamwleczona, a potem wcześniejsze, pozostałe po moim niepewnym marszu.Krew rozmazaną nagłazie.Wgniecenia wlokących się stóp.Powrót do drogi trwał chyba wieczność, a tam mój biedny, unieruchomiony motocyklle\ał z przebitą oponą.Z przedziurawionego baku wyciekła na ziemię benzyna.Kulejąc,minęłam motor, miejsce wiecznego spoczynku czworga swoich nieprzyjaciół i tu\ zanastępnym wzniesieniem odnalazłam czarny terenowy wóz, o którym C.T.tak przekonującoopowiadał.Kluczyki znajdowały się w stacyjce.Przetrząsnęłam tył tego niedu\ego terenowego pojazdu i natknęłam się tam na pudełkoze znakiem czerwonego krzy\a z ró\nymi u\ytecznymi przyborami.Opatrzyłam na noworanę, obsypując ją przy okazji proszkiem z antybiotykiem, choć wiedziałam dobrze, \ebakterie zdołały ju\ przeniknąć do mojego organizmu.Połknęłam tabletki przeciwbólowe,popijając je wodą z butelki, która walała się na pace wozu, i wreszcie wzięłam pozostawionązapasową broń.Była stosunkowo niewielka, cię\ka i najwyrazniej niszczycielska - rodzaj pi-stoletu maszynowego z pełnym magazynkiem.Jego mechanizm wydawał się prosty,podobnie jak mechanizm większości zabójczych urządzeń.Rzuciłam go na przednie siedzenie, uruchomiłam d\ipa i wjechałam drogą głęboko wlas.14Ranczo - jeśli rzeczywiście znajdowałam się na nim - wydawało się bezkresne iopustoszałe.Niewiele wskazywało na to, \e mieszkali tu jacyś ludzie - nie było płotów anizwierząt hodowlanych, tylko jelenie, które oddaliły się od drogi na dzwięk silnikanadje\d\ającego wozu.Nie dostrzegałam świateł, budynków ani innych pojazdów.Jak się zorientowałam, Ranczo rozciągało się na ogromnej przestrzeni we wszystkichkierunkach.Gdybym gdziekolwiek zjechała z drogi, znalazłabym się w szczerym polu, napustkowiu.A jednak ta droga musiała dokądś prowadzić.Luis pewnie nie \yje, odezwał się mój bezlitosny duch d\inna.I co teraz zrobisz?Powinnaś zabrać się stąd i oszczędzić sobie cierpień i przykrości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]