[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poczuła łzy w oczach.Wytarła jeszybko wierzchem dłoni.- Posłuchaj mnie uważnie, Zosiu.- Słucham, ciociu - odpowiedziała Zosia karnie.- Od teraz nikt nigdy cię nie uderzy.Ani ja, ani nikt inny nie ma prawa cię tknąć.Rozumiesz?- Rozumiem - powiedziała bez przekonania.- Jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek spróbuje cię uderzyć, to go rozszarpię na kawałki.- I ty mnie też nie będziesz biła?- Prędzej bym sobie rękę ucięła, niż cię uderzyła, Zosiu.Do dziecka powoli docierały słowa Marii.- Naprawdę? - nie dowierzała.- Naprawdę.- Nawet jak będę niegrzeczna?Marii Kwiatkowskiej trudno przychodziło wyobrażenie sobie niegrzecznegozachowania w wykonaniu tej wystraszonej, ułożonej małej panienki.- Jak będziesz niegrzeczna, to będzie mi przykro i będziemy o tym rozmawiać.- Bez bicia?- Nigdy nie będzie bicia.Obiecuję.Zosia zastanowiła się przez chwilę.Spojrzała w okno i ponownie przeniosła wzrok nakrewną.- To ty chyba będziesz dobrą ciocią - stwierdziła bardzo poważnie.Ciocia uśmiechnęła się ckliwie.- Najlepszą jaką się da.Masz moje słowo.- Komsomolskie?- Komsomolskie też może być - odparła pogodnie kobieta - ale słowo cioci jestważniejsze.- To dobrze - skonstatowała Zosia i położyła głowę na jej kolanach.Uznała widać, że teraz już spokojnie może się zdrzemnąć, bo ma przy sobie osobę,która nie tylko sama jej nie skrzywdzi, ale też nie pozwoli na to nikomu.Tak przecieżobiecała.A ciocia głaskała ją czule po blond włosach.Miała dla kogo żyć.ROZDZIAA 25Półwysep Koreański, rok 1951Jazda jeepem ulicami koreańskiego miasta pozostawiała na amerykańskichżołnierzach wrażenia zgoła odmienne od tego, z czym mieli do czynienia w kraju.Wokółrozlatujące się trzcinowe chaty, postacie w łachmanach; dzwigający tobołki często stanowiąceich jedyny dobytek.Zewsząd przytłaczała atmosfera biedy, wręcz nędzy i beznadziei.Julek patrzył na tych ludzi doświadczonych przez działania wojenne.Nie mogli nawetmarzyć o pewnym jutrze i jakiejkolwiek stabilizacji.%7łyli lub - trafniej - wegetowali na ziemi,którą chcieli im odebrać żołnierze armii północnokoreańskiej.- I o to mamy się bić? - spytał retorycznie sierżant Peter Hitchens.- Co dla nich zaróżnica.I tak gówno mają.- Może nie mają takich domów jak Amerykanie - odezwał się Polak po dłuższej chwilimilczenia.- Nie mają amerykańskiego snu.Ale mają jeszcze wolność.Tę wolność ktoś imchce zabrać.Dalej uważasz, że nie ma się o co bić?- Oni nawet nie wiedzą co to wolność.- Ty byś nie wiedział, sierżancie?- Ja to co innego.My, Amerykanie, zawsze ceniliśmy wolność najbardziej.- A co zrobiliście, gdy w osiemnastym wieku Anglicy chcieli wam ją odebrać.- Pogoniliśmy sukinsynów.- Ci tutaj, może na to nie wyglądają, ale nie chcą być niewolnikami.Tak jak wy,Amerykanie, nie chcieliście.Wam wtedy pomagali ochotnicy z innych krajów.Choćby zFrancji czy z Polski.- To była wielka polityka.Francuzi ciągle z Anglikami się tłukli.- Polacy też.Pułaski, Kościuszko.Po nich nazwaliście swoje miasta.Może oni -wskazał na Koreańczyków - zrobią kiedyś to samo dla was.- Naprawdę pan tak myśli, poruczniku?- Kto wie.Sierżant szarpnął kierownicą, żeby ominąć potężną wyrwę w drodze.Gdybyzareagował za pózno, koło jeepa zostałoby w dziurze i dalszą podróż trzeba by kontynuowaćpieszo.- Miejmy nadzieję.Jak se przypomnę ten bunkier, coście z niego nas dwa tygodnietemu wyciągnęli, to jeszcze mi ciary po plecach idą.- Coś słyszałem, że nie mieliście łatwo - do Julka dochodziły zdawkowe informacje zniektórych rejonów frontu.Miał teraz okazję dowiedzieć się czegoś więcej.- Tak mówią.- Aatwo, niełatwo.Od Koreańców i Chinoli to w sumie mieliśmy spokój.Względnyspokój.Jak się pojawili, to się cięło i po sprawie.Chyba jakieś przypadkowe grupypodchodziły.Nie wiem.Ale, kurczę, problem był inny.Zupełnie inny.- Znaczy?- Szczury.Kurwa, szczury.%7łeby pan wiedział, poruczniku, jakie to cholerstwo.Człowiek w nocy spać się kładł, mieliśmy piętrowe łóżka, a te sukinsyny od razu się wspinałyi właziły na kark, po głowie, nawet pod ubranie się ładowały.Mówię panu, przesrane.- I co robiliście?- Nic nie mogliśmy zrobić.Truć skurwieli nie można było, bo miały jakieś pasożyty.Jakby gnój zdechł od trucizny, to pasożyty by się na człowieka przeniosły.Trochę się ichłapało i wywalało na zewnątrz.- I co, pomagało?- A skąd.Nie wiem, czy wracały, czy nie, ale zawsze ich było pełno.Ja to spałem zgłową wywieszoną za krawędz łóżka, twarzą w dół, żeby mi po gębie nie chodziły.- Sprytnie.- Ale to nic.Szeregowy Ferrato, ten to miał, kurwa, pecha.Raz to się mało nie udusił.Spał z otwartą japą, a dla szczura to jeszcze jeden otwór do zbadania.Wpieprzyły mu się dogęby.%7łeby pan widział, co się działo.Ferrato mało pierdolca nie dostał.A następnej nocy tojeszcze lepiej było, bo szczur wygryzł mu dziurę w śpiworze.Szlag wie, dlaczego tak sobieJimmy ego Ferrato upatrzyły.Innego kolesia to w ogóle nie ruszały.No, prawie w ogóle.- I co z tym śpiworem?- To włochate gówno władowało mu się do śpiwora i zaczęło się kotłować.Panieporuczniku, Jimmy ego to sześciu chłopa musiało trzymać, żeby się nie rzucał.Chcieliśmy goze śpiwora wyciągnąć, a ten szału dostawał.Chłopaki walili kolbami w szczura, jak tylko sięruszył.Wyciągnęliśmy Jimmy ego i nie uwierzy pan, szczur nawet raz go nie ugryzł.Anijeden raz.Potem zajrzeliśmy do śpiwora.Gnój na miazgę był rozgnieciony w środku.Aśmierdziało.- Sierżant machnął ręką wymownie.- Wyobrażam sobie.- Potem był ostrzał artyleryjski - kontynuował makabryczne wspomnienia sierżant.-Pocisk z opóznionym zapłonem wbił się w ziemię trochę przed bunkrem.Eksplodował iokazało się, że trafił chyba w gniazdo tych szczurzych skurwysynów.Niektóre jakimś cudemprzeżyły i rozbiegły się na wszystkie strony.Chłopaki to walili do szczurów z większymzapałem niż do wroga.Mówię panu, poruczniku, co tam się działo.Całe szczęście, że po nasprzyszliście.Wyjeżdżali z miasta.Droga prowadziła w górę i zaczęła się wić.Kierowca musiałteraz znacznie bardziej uważać.***Oddział był mały.Mieli zrobić rozpoznanie.Tylko rozpoznanie.Sprawdzić teren iprzygotować drogę dla większych sił.W razie gdyby napotkali Koreańczyków, mieli sięnatychmiast wycofać i zawiadomić dowództwo.Julek i jego podkomendni nie uważali, że sątu po to, by unikać walki z wrogiem.Przeszli znacznie lepsze szkolenie niż inni żołnierzearmii amerykańskiej.Czuli się elitą i byli elitą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]