[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rob Ferguson usiłował nawetdociec, co tymi ludzmi powoduje.Ale okazało się to niełatwe.Część widowni rekrutowała się z resztek wakacyjnych gości.Nie wszyscy z nichwrócili do Bostonu czy Nowego Jorku po Labor Day, wrześniowym święcie pracy.Nie-którzy utkwili tu na dłużej i imprezowali do czasu, gdy.co? Gdy skończy im się szmal?Mało prawdopodobne - nie wyglądali na takich, którym forsa miałaby się kiedykolwiekskończyć.Z punktu widzenia Roba najwidoczniej imprezowali tu bez końca.Resztę publiki tworzyły małomiasteczkowe mieszczuchy ze stanu Maine.Przy-wiodło mu to na myśl Elojów i Morloków, dwie rasy ludzi z Wehikułu czasu.A dlacze-góż by nie? Wells opisywał metaforycznie społeczeństwo klasowe wiktoriańskiej Anglii.System klasowy przetrwał i miał się dobrze na Wschodnim Wybrzeżu współczesnychStanów Zjednoczonych.Dla wczasowiczów występ zespołu był tylko pozbawionym znaczenia szumem tła.Mieszczuchy zobaczyły instrumenty ze wzmacniaczami i spodziewały się - do diabła tam,żądały - siermiężnego, hałaśliwego rocka.Grupa Tryskająca %7łaba i Ewoluujące Kijankinie oferowała ani jednego, ani drugiego.Publika musiała się wsłuchać w muzykę i słowa;nie grali przecież po to, by słuchacze bezmyślnie potrząsali głowami w rytm heavymeta-lowych riffów, nie chodziło im też wcale o to, żeby po trzech dniach od koncertu fanomwciąż dzwoniło w uszach.Zaledwie garstka bawiła się dobrze.Po występie Justin robił wszystko, żeby trzymać fason.- Być może Bangor okaże się lepsze?- Albo Orono - podsunął Rob.- W Orono mają kampus Uniwersytetu StanowegoMaine.Będą nas słuchać ludzie naszego pokroju.- Masz na myśli naćpanych freaków i fanów? - dodał Biff Thorwald.Rob wykonał ruch, jakby chciał dygnąć przed gitarzystą rytmicznie, ale w przycia-snym pomieszczeniu garderoby nie starczyło na to miejsca.- Dokładnie - potwierdził.- Tak naprawdę szkopuł kryje się w tym - podjął Justin, który często sam odpowia-dał na postawione przez siebie pytania - że tych naćpanych freaków i fanów, którzy kręcąsię dookoła, by wesprzeć nas w tworzeniu stylu, jaki chcielibyśmy utrzymać dłużej, jestpo prostu zbyt mało.- Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że nie będziemy tak bogaci jak Miley Cyrus czyJustin Bieber, dlaczego nie powiesz tego wprost? - naciskał Charlie Storer.- Nie będziemy tak bogaci jak Miley Cyrus czy Justin Bieber - powtórzył za nimusłużnie Justin.- Nie zatrudniamy również żadnego korporacyjnego ciula, który mówiłby nam, conależy zrobić w następnej kolejności - stwierdził Rob.- Oczywiście, że nie zatrudniamy.Wiemy przecież, co należy zrobić w następnejkolejności: trzeba wyruszyć do kolejnego miasta - oznajmił Charlie.- Zagrać tam i poskończonym koncercie wyruszyć do następnego.Rob miał w pamięci własne niejednoznaczne przemyślenia z nie tak odległej prze-szłości.Czy lubił swoje zajęcie do tego stopnia, żeby kontynuować tułaczkę do końcaswoich dni? Czy będzie w stanie związać koniec z końcem, jeżeli nie zamierza zejść zesceny.A jeżeli zejdzie, to co miałby w zamian ze sobą począć?Musieli pomieszkać jeszcze w Bar Harbor; kiedy większość urlopowiczów wyje-chała, ceny poleciały w dół na łeb na szyję.- W jednym z naszych pokoi nocował sekretarz do spraw pracy - pochwaliła sięrecepcjonistka w ich motelu.- Ale chyba nie po Zwięcie Pracy, z pewnością nie - skomentował Rob.Spojrzała na niego z ukosa bez cienia sympatii, ale nie zamierzała wyprowadzić goz błędu.Już po fakcie zaczął żałować, że ją wkurzył; widział w życiu wiele gorszychmiejsc.Jak zwykle, po fakcie było już za pózno.Letnia aura odjechała chyba do domu wraz z letnikami.Słońce wschodzące nadAtlantykiem przybrało wspaniałą postać krwistoczerwonej tarczy, malując ułożone war-stwami chmury wszystkimi wyobrażalnymi odcieniami czerwieni, purpury, różu i poma-rańczy.Od czasu wybuchu superwulkanu zachody słońca stały się niezwykle widowi-skowe.Kiedy spece z telewizji nie labiedzili nad wszelkimi innymi aspektami katastrofy -liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła już próg stu tysięcy, a szacowane straty materialnedochodziły do granicy bilionów - to rozmawiali uczenie o cząstkach stałych zawieszo-nych w atmosferze.Spoglądając na wschód słońca, Justin ujął to nieco inaczej.- Mój dziadek, kiedy był mniej więcej w naszym wieku, przez kilka lat wypływałw morze frachtowcami.Zwykł wtedy mawiać Zorza z wieczora, żeglarzowi w morzepora.Zorza o poranku? %7łeglarzu z wyjściem w morze się miarkuj.- Zatem dzisiaj na otwartym morzu szykuje się dużo nerwowości - przewidywałRob.- I wcale bym się nie zdziwił.- Justin stał na parkingu i drżał z zimna.- Brr! To tenpaskudny wiatr.- Tak.No cóż, witamy w Maine - odparł przytomnie Rob.Ale zdjęci niepokojem żeglarze również i w jego oczach nie stanowiliby zaskocze-nia.%7łałował, że nie założył na siebie czegoś cieplejszego niż stara sportowa bluza z lo-giem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara.Najwidoczniej wiatr zerwał się doostrego startu z Ziemi Baffma, położonej hen za kołem polarnym.- Jak szybko zacznie tutaj padać śnieg? - chciał wiedzieć Justin.Kolejne warstwowe chmury, bez dwóch zdań te o bardziej złowieszczym odcieniuszarości i mniej filuternie zaróżowione, gromadziły się od północy i od zachodu.- Powiedziałbym, że jutro albo być może dzisiaj po południu - udzielił odpowiedziRob.- Mamy ze sobą łańcuchy na koła vanów, co?- Uhm - potwierdził bez entuzjazmu Justin.Nie mieli wprawy w ich zakładaniu.Brakowało im też rutyny w jezdzie po śniegui lodzie.Byli przecież dziećmi Kalifornii
[ Pobierz całość w formacie PDF ]