[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W grę tu nie mogła wchodzić jej rodzina, z którą nie utrzymywała żadnych stosunków,dalsza rodzina, osiadła gdzieś pod Sandomierzem czy też pod Sieradzem.Przez cały dzień Kolski chodził i pracował z posępną twarzą.Przed wieczorem zamel-dował się u Dobranieckiego i wręczając mu list z dymisją Łucji, powiedział:— Nie umiem sobie wytłumaczyć nagłego wyjazdu doktor Kańskiej.Musiało zajśćcoś ważnego.Czy profesor nic o tym nie wie?Dobraniecki uważnie przeczytał oświadczenie Łucji i wzruszył ramionami.— Nic nie wiem i nawet dziwię się, że doktor Kańska w ten sposób rozstaje sięz zakładem.Oczywiście te pieniądze będzie pan łaskaw jej odesłać.Mniejsza o nie.Może pan też napisać, że wyraziłem swoje zdziwienie.— Nie będę mógł napisać, panie profesorze, gdyż nie zostawiła mi swego adresu.Jestem bardzo niespokojny, bo przypuszczam, że musiało się stać coś złego.Nagle zli-kwidowała swoje mieszkanie i wyjechała w niewiadomym kierunku.Telefonowałem dowszystkich jej znajomych i od nikogo nie mogę się dowiedzieć.Dobraniecki spojrzał nań z półironicznym uśmiechem.— Czy i pan profesor Wilczur nie mógł panu udzielić żadnych informacji?Kolski szeroko otworzył oczy.— Nie zwracałem się do profesora Wilczura.Skądże on może coś wiedzieć?Dobraniecki zaśmiał się.— Pan jest jeszcze bardzo niedoświadczony, kochany panie kolego.Gdybym wiedział,że słowo naiwny nie obrazi pana, powiedziałbym właśnie naiwny.— Zupełnie nie rozumiem, panie profesorze…— Ach, to nie jest wcale takie skomplikowane — niedbale rzucił Dobraniecki.—Zazwyczaj osobą najbardziej poinformowaną o poczynaniach kobiety jest jej kochanek.-Profesor WilczurKolskiemu gwałtownie krew uderzyła do głowy.W pierwszej chwili chciał zerwać się i uderzyć w twarz Dobranieckiego, w następnej jednak wzrok jego spotkał szydercze spojrzenie profesora.Poczuł nagle jakby zwiotczenie wszystkich mięśni, jakby paraliż nerwów.„Ależ tak — tłukło mu się po głowie.— Ten łotr ma rację… Jakiż ja byłem głupi,jaki naiwny…”Dobraniecki, niedbale bawiąc się ołówkiem, mówił:— Nie sądzę też, by nasza pupilka wyjechała z Warszawy.W tym, że zlikwidowałamieszkanie, nie widzę jeszcze żadnego dowodu.Mieszkanie się likwiduje nie tylko w wypadku przeniesienia się do innego miasta, lecz i wtedy, gdy się, powiedzmy, przenosi do mieszkania przyjaciela.Mam wrażenie, że odszukanie panny Kańskiej nie sprawi panuani zbyt wielkich trudności, ani specjalnej… przyjemności.Z gabinetu Dobranieckiego Kolski wyszedł półprzytomny.Podsunięte przez profesorapodejrzenie rosło w nim i pęczniało, zalewało mózg krwią, zaciskało pięści w bezsilnej wściekłości, wyło o zemstę, o karę lub na zmianę zrywało się szlochem.Kilka razy w ciągu nocy zrywał się, ubierał i chciał biec do willi profesora Wilczura.Układał już w głowie druzgocące oskarżenie, które mu rzuci w twarz, słowa pogardy, którymi ją napiętnuje, a potem znowu płakał i rozpaczał nad tym, że przecież nie ma żadnych praw nie tylkodo jej uczuć, ale i do sądzenia jej postępku.Nie jest dla niej nikim.Zwykłym kolegą, przed którym nie jest obowiązana tłumaczyć się ze swoich postępków.Pójdzie tam i cóż jej powie?… Skłamała mi pani w liście… Zawiodłem się na pani… Wszystko puste słowa.Nad ranem opanowały go optymistyczne refleksje.Dobraniecki jest złym człowiekiemi dlatego innych źle sądzi.To jest niemożliwe, by Łucja była czyjąkolwiek kochanką.Jej oczy patrzyły zbyt śmiało, zbyt jasno.Nic w niej nie było z dziewki.Wyłączając owąadorację, oczywiście platoniczną adorację Wilczura, była w całym tego słowa znaczeniu człowiekiem.Zmęczony i rozbity, przyszedł rano do pracy.Długa wizytacja chorych, później asy-stowanie przy kilku operacjach.Czuł się niezmiernie zmęczony.Mimo woli przechodząckorytarzem kilkakrotnie zaglądał do pokoju internistów.Siadywała przy tym biureczku, taka śliczna w białym kitlu, z poważną i rozumną twarzą, z jasnymi włosami…Tak minęły trzy dni.Sto razy brał do ręki słuchawkę, by zatelefonować do profesoraWilczura, sto razy szedł i zawracał w pół drogi do Alei Bzów.Bał się.Wolał niepewność niż potwierdzenie ohydnych podejrzeń Dobranieckiego.Wreszcie dnia czwartego, ostatecznie złamany, gotów na wszystko, zrezygnowany postanowił dowiedzieć się prawdy.Bodaj najgorszej prawdy.Przynajmniej zobaczy ją, przynajmniej zamieni z nią kilka słów, usłyszy jej głos.Zbliżając się do willi profesora, zawahał się jeszcze przez chwilę, lecz wahanie minęło szybko.Był wieczór.Spodziewał się zobaczyć oświetlone okna, lecz willa tonęła w mroku.Stanął przy sztachetach i długo nadsłuchiwał, nim nacisnął dzwonek.Wśród ciszy panu-jącej dookoła usłyszał jego dźwięk wewnątrz willi.Czekał kilka minut i znowu zadzwonił.Jeszcze raz i jeszcze.Wewnątrz albo spano, albo nie było nikogo.W tym momencie zobaczył na furtce zawieszoną tabliczkę.Zapalił zapałkę i przeczytał:„Willa od zaraz do wynajęcia”.Dogasająca zapałka sparzyła mu palce.Nawet nie dostrzegł tego.Jak błyskawica prze-biegła mu przez mózg myśl:— Wyjechał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]