[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.PamiÄ™tam, jak w zdenerwowaniu przewracaÅ‚em kartki, starajÄ…c siÄ™ odtworzyćniefortunne obliczenia, ale ciÄ…gle wychodziÅ‚o na to samo.PamiÄ™tam czarny paznokiećmojego wskazujÄ…cego palca, przebiegajÄ…cy stronÄ™ w górÄ™ i w dół, jakbym byÅ‚ jakimÅ›stetryczaÅ‚ym ksiÄ™gowym.Nie, nic z tego.CzuÅ‚em, że od wewnÄ…trz wypeÅ‚nia mnierozpacz, siÄ™gajÄ…c aż do żoÅ‚Ä…dka.RozsypaÅ‚ siÄ™ zamek z piasku.WchodzÄ…c w kompetencjesÄ…du, kalendarz swoim orzeczeniem skazywaÅ‚ mnie na dożywocie.ChciaÅ‚em umrzeć.Ajednak najÅ‚atwiej zapomnieć o zÅ‚ej wiadomoÅ›ci dziÄ™ki innej, jeszcze gorszej.Czy mogÅ‚osiÄ™ zdarzyć coÅ› jeszcze gorszego? Tak, mogÅ‚o.Nie wierzyÅ‚em wÅ‚asnym uszom, kiedy usÅ‚yszaÅ‚em dobrze znane hasÅ‚o: ZumLeuchtturm!, rzucone z wysokoÅ›ci balkonu.Najpierw dotarÅ‚ do mnie alarmujÄ…cy krzykBatisa, a zaraz potem strzaÅ‚y przeszyÅ‚y zimowe powietrze.Wtedy coÅ› we mnie pÄ™kÅ‚o, coÅ›bardzo delikatnego.DziaÅ‚aÅ‚em odruchowo.PorzuciÅ‚em papier i ołówek i wziÄ…Å‚em nogi zapas, żeby ratować życie.Nawet nie czekali nocy.Pojawili siÄ™ z pierwszym zmierzchem, otaczajÄ…c osmalonÄ… ipokiereszowanÄ… odÅ‚amkami latarniÄ™. Kollege, Kollege nawoÅ‚ywaÅ‚ Batís, strzelajÄ…c nawszystkie strony.Eksplozja rozwaliÅ‚a granitowe stopnie; żeby dotrzeć do drzwi, teraztrzeba byÅ‚o siÄ™ wspinać po skale.Batís mnie osÅ‚aniaÅ‚, strzelajÄ…c do potworów, którepodchodziÅ‚y za blisko.Kiedy byÅ‚em już poza niebezpieczeÅ„stwem, lÄ™k zamieniÅ‚ siÄ™ wgniew.Dlaczego wrócili? ZabiliÅ›my ich setki.I znów ich tu mieliÅ›my, tak jak przedtem.Zamiast siÄ™ skryć, obrzuciÅ‚em kamieniami stojÄ…cego najbliżej.PodnosiÅ‚em skalne zÅ‚omy irzucaÅ‚em mu je prosto w twarz, jeden, drugi, trzeci.PamiÄ™tam, że wymyÅ›laÅ‚em mu przytym, a on tylko osÅ‚aniaÅ‚ gÅ‚owÄ™ rÄ™kami.CofnÄ…Å‚ siÄ™ trochÄ™, a nastÄ™pnie zrobiÅ‚ coÅ›, czego siÄ™najmniej spodziewaÅ‚em cisnÄ…Å‚ kamieniem we mnie! Wszystko to byÅ‚o zarazemprzerażajÄ…ce i absurdalne.Caffó zaÅ‚atwiÅ‚ go jednym celnym strzaÅ‚em. Kollege! DoÅ›rodka! Na co pan czeka?ZajÄ…Å‚em pozycjÄ™ obok niego na balkonie.WystrzeliÅ‚em ze dwa razy.Nie byÅ‚o ichwielu, ale jednak byli.OpuÅ›ciÅ‚em lufÄ™.Ich obecność byÅ‚a dowodem, że jakiekolwiek próby oporu nie majÄ…sensu.Cokolwiek byÅ›my zrobili, i tak zawsze wrócÄ…, w jeszcze wiÄ™kszej liczbie, niewiadomo skÄ…d.Reagowali na kule i eksplozje jak mrówki na deszcz to byÅ‚ kataklizmprzyrody, z którym trzeba siÄ™ liczyć i który mógÅ‚ mieć wpÅ‚yw na liczebność populacji, alenie na przetrwanie gatunku.PoddaÅ‚em siÄ™, byÅ‚em gotów wywiesić biaÅ‚Ä… flagÄ™. Gdzie pana teraz diabeÅ‚ nosi? Batís próbowaÅ‚ przywoÅ‚ać mnie do porzÄ…dku.NiechciaÅ‚o mi siÄ™ z nim dyskutować.SiadÅ‚em na krzeÅ›le, z karabinem na kolanach,podpierajÄ…c gÅ‚owÄ™ rÄ™kami.RozpÅ‚akaÅ‚em siÄ™ jak dziecko.Naprzeciwko mnie siedziaÅ‚agadzina nie na podÅ‚odze, jak zwykle, ale na krzeÅ›le.SiedziaÅ‚a na krzeÅ›le, oparta Å‚okciamio stół, nieobecna duchem.WidziaÅ‚a Batisa na balkonie, sÅ‚yszaÅ‚a mój pÅ‚acz, strzelaninÄ™,natarcie na latarniÄ™ i obserwowaÅ‚a ten batalistyczny obraz z dystansem kogoÅ›, kto zwiedzagaleriÄ™.ZużyÅ‚em swojÄ… odwagÄ™, energiÄ™ i inteligencjÄ™.WalczyÅ‚em z nimi z broniÄ… i bezbroni, na ziemi i na morzu, z bezpiecznej kryjówki i na otwartym polu.A oni wracalikażdej nocy, kiedy im siÄ™ podobaÅ‚o, w coraz wiÄ™kszej liczbie, odporni na eksterminacjÄ™.Batís ciÄ…gle strzelaÅ‚.Ja już nie utożsamiaÅ‚em siÄ™ z tÄ… wojnÄ….O mój Boże, co wiÄ™cej mógÅ‚zrobić rozumny czÅ‚owiek w mojej sytuacji, co wiÄ™cej? Co zrobiÅ‚by najbardziejzdecydowany, najrozsÄ…dniejszy z ludzi, o czym ja jeszcze nie pomyÅ›laÅ‚em?PopatrzyÅ‚em najpierw na swoje dÅ‚onie, mokre od Å‚ez, a potem na gadzinÄ™, nagadzinÄ™ i na dÅ‚onie.Dwa dni temu ona pÅ‚akaÅ‚a, teraz byÅ‚a moja kolej.Azy odsÅ‚oniÅ‚y coÅ›wiÄ™cej, niż mówiÅ‚o moje ciaÅ‚o.WywoÅ‚aÅ‚y niekontrolowane pasmo wspomnieÅ„(oczyszczeni pÅ‚aczem myÅ›limy z wiÄ™kszÄ… niż zwykle swobodÄ…), a pamięć podsunęła miscenÄ™ z przeszÅ‚oÅ›ci, typowy fortel mojego opiekuna.Pewnego dnia zastaÅ‚ mnie przed lustrem, zapatrzonego w siebie z nieodgadnionymsamouwielbieniem mÅ‚odoÅ›ci, w caÅ‚kowitym oderwaniu od Å›wiata.ZapytaÅ‚ mnie, kogowidzÄ™. Siebie, zwykÅ‚ego chÅ‚opca odpowiedziaÅ‚em. Zgadza siÄ™ potwierdziÅ‚ i wÅ‚ożyÅ‚mi na gÅ‚owÄ™ angielskÄ… czapkÄ™ wojskowÄ… (skÄ…d on jÄ… wytrzasnÄ…Å‚?). A teraz? TerazwidzÄ™ angielskiego oficera rozeÅ›miaÅ‚em siÄ™. Nie uciÄ…Å‚ krótko. Nie pytam, cowidzisz, ale kogo. Siebie, z angielskÄ… czapkÄ… na gÅ‚owie. Nie, odpowiedz ciÄ…gle nie jestpoprawna. UmiaÅ‚ ze wszystkiego zrobić jedno z tych swoich trudnych ćwiczeÅ„.MusiaÅ‚em spÄ™dzić pół dnia z tÄ… okropnÄ… czapkÄ… na gÅ‚owie.Nie pozwoliÅ‚ mi jej zdjąć,dopóki nie odpowiedziaÅ‚em po prostu: WidzÄ™ siebie, tylko siebie.Gadzina i ja patrzyliÅ›my na siebie przez caÅ‚Ä… noc.Caffó walczyÅ‚, a mywpatrywaliÅ›my siÄ™ w siebie, siedzÄ…c po przeciwnych stronach stoÅ‚u.Nie wiedziaÅ‚em, anikogo widzÄ™, ani kto na mnie patrzy.Nad ranem Batís zademonstrowaÅ‚ mi caÅ‚Ä… pogardÄ™, na jakÄ… zasÅ‚ugujÄ… dezerterzy.WyszedÅ‚ na spacer czy gdzieÅ› tam.Po jego wyjÅ›ciu natychmiast wróciÅ‚em do mieszkania.Gadzina spaÅ‚a skulona w kÄ…cie łóżka.Naga, ale w skarpetkach.ZÅ‚apaÅ‚em jÄ… za nadgarsteki kazaÅ‚em jej usiąść przy stole.W poÅ‚udnie Batís zastaÅ‚ w domu czÅ‚owieka opanowanego obsesjÄ…. Batís! zawoÅ‚aÅ‚em z entuzjazmem. Niech pan zgadnie, co mi siÄ™ dzisiaj udaÅ‚ozrobić. Zmarnować czas.Sam musiaÅ‚em siÄ™ zająć wzmacnianiem drzwi. Niech pan idzie ze mnÄ….ZabraÅ‚em ze sobÄ… żabolkÄ™, ciÄ…gnÄ…c jÄ… za Å‚okieć, a Batís szedÅ‚ za nami.KiedywyszliÅ›my z latarni, posadziÅ‚em jÄ… na ziemi.Batís staÅ‚ obok mnie, niewzruszony. Niech pan teraz patrzy poprosiÅ‚em.WÅ‚ożyÅ‚em sobie pod pachÄ™ jedno, dwa, trzy, cztery polana drewna.PozwoliÅ‚em,żeby to czwarte mi wypadÅ‚o, specjalnie.OczywiÅ›cie to byÅ‚ teatr.PodnosiÅ‚em polano iwypadaÅ‚o mi nastÄ™pne.I tak bez koÅ„ca.Batís patrzyÅ‚ na mnie po swojemu, nie rozumiejÄ…c,ale też nie przerywajÄ…c mi.No, szybciej, szybciej, myÅ›laÅ‚em.Rano, pod nieobecnośćBatisa, dokonaÅ‚em tego eksperymentu.Teraz nie wychodziÅ‚o
[ Pobierz całość w formacie PDF ]