[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uklęknął i zaczął się modlić do Wielkiej Pani z Ra- Aned.Podniósł oczy i spojrzał na ciemne niebo, przez które jak błyskawica przemknęłaspadająca gwiazda.*Ciężka była wędrówka na północ, cięższa niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.Poradżdżów rozpoczęła się wcześniej niż zwykle i wojsku Gardzeka zagrodziły drogę niedostępnebagniska i mokradła.Strumienie i potoki przemieniły się w rwące rzeki, a małe, leśne jeziorawystąpiły z brzegów, zalewając całe połacie kraju.Graf musiał rozkazać, by wycinano tysiącedrzew i układano z nich mosty.Zbudowano setki tratw, ale mimo to wielu rycerzy i niewolnikówpotopiło się w mokradłach lub poginęło w leśnych ostępach.Załadowane łupami wozy grzęzły wbłotach i zostawały na pastwę postępujących cały czas za armią Gardzeka hord barbarzyńców.Liczne bitwy i potyczki stoczyli Gordorczycy z zamieszkującymi dziewicze lasy tubylcami.Wjednym z krótkich nocnych starć zginął wielki Vandur - Ardh, zakłuty zdradziecko nożem.Gardzek kazał pochować jego ciało w rozmiękłej, bagnistej ziemi i ruszył dalej przed siebie, alejuż z sercem pełnym troski i zwątpienia.Zdarzało się, że zmęczona armia po kilku dniachbłądzenia w głuszy trafiała w to samo miejsce, z którego wyszła.Dumne, niezwyciężone wojskoGardzeka zmieniło się w pochód wynędzniałych obszarpańców, z których każdy ostatkiem siłtrzymał się przy życiu.Niektórzy z rycerzy padali ze zmęczenia w błoto i mijani przez obojętniesunące szeregi zasypiali, aby nigdy się już nie obudzić.Kiedy zabrakło zapasów, zaczęto zabijaćkonie i w kilkanaście dni pózniej przeszło połowa dumnej jazdy Gordoru zmieniła się wbeznadziejnie i wolno sunącą piechotę.Pewnej nocy, gdy część obozu pogrążona była we śnie, Gardzek oddalił się odwartowników, stojących w cieniu drzew, i zanurzył się w mrocznej głuszy.Osadził konia zapierwszymi szeregami drzew i zaczął gorąco i żarliwie modlić się do Wielkiej Pani z Ra - Aned,o której często myślał, jak zresztą większość Gordorczyków, jako o Błogosławionej Matce.Nagle ujrzał przed sobą ciemną, zakapturzoną postać, siedzącą na rosłym rumaku.Grafpołożył dłoń na rękojeści miecza.- Kim jesteś? - spytał nieswoim głosem.Jezdziec zrzucił dłonią kaptur.Gardzek wytężył wzrok, ale widział tylko szarą plamętwarzy.- Nie poznajesz mnie?- Ardin? - spytał z przestrachem w głosie.- Tak.To ja.Milczeli długą chwilę.- Przyszedłem ci pomóc, grafie.Zachowałeś się wobec mnie szlachetnie, czas więc, abymci odpłacił.Wyprowadzę twoje wojsko z tej dziczy, a tobie samemu dam jedną, tylko jedną, leczniezwykle ważną radę.- Dzięki - odparł Gardzek - ale czy mógłbym wiedzieć&- Nie - przerwał ostro Ardin.- Czekaj na mnie jutro o świcie.- Odwrócił się i zniknął wmroku.Przez następne dni armia podążała za jadącą daleko z przodu szarą postacią, aż pewnegoranka Gardzek zorientował się, że opuścili już krainę barbarzyńców i weszli w granice Gordoru.Uderzył wtedy konia ostrogami i wysforowawszy się przed swoich żołnierzy, zrównał się zprowadzącą ich postacią.- Jesteś już w Gordorze - rzekł Ardin.- Wiem.- Dalej pojedziecie beze mnie.Ale czas jeszcze na radę.- Jechali chwilę w milczeniu.-Każ wrzucić smocze jajo w najgłębszą bagienną toń i wracaj ufnie do swego kraju.- To niemożliwe! - wykrzyknął Gardzek.- Jajo smoka jest ceną za moje życie.Ardin wstrzymał konia.- Zrobisz, jak zechcesz.To była tylko rada.- Zaczął odjeżdżać w bok i nagle otulił gocałun szarej mgły.Kiedy mgła rozwiała się w podmuchach wiatru, starego rycerza nie było już w zasięguwzroku.Gardzek zeskoczył z konia i upadł na kolana, dziękując Wielkiej Pani za wybawienie.*Gardzek wiedział doskonale, że od czasu gdy weszli na teren marchii Barren, sąbezustannie śledzeni.Zadawał sobie jednak jedno, ale jakże znaczące pytanie: kto obecnie panujew marchii? Jeżeli pozostawał na tronie nadal stary Mardhiw - Ardh lub ktoś z jego rodu, Gardzekmógł być pewien serdecznego przyjęcia.Lecz pamiętał przecież, że gdy ścigany przez wojskakrólewskie uciekał z Gordoru, Mardhiw - Ardh toczył beznadziejny bój, broniąc ostatniej swejfortecy, MoNah - Almun.Mogło się również zdarzyć, że na czele marchii stanął któryś z licznych wrogówGardzeka i popleczników króla.Wtedy wiadomo było, że nie pytając nawet o przyczynę powrotuwroga królestwa po prostu rozniesie jego zastępy, rozbije w proch i pył, stratuje końskimipodkowami.Gardzek wiedział, że wystarczyłaby zaledwie mała część wojsk marchii, abydoszczętnie zniszczyć jego wynędzniałą i pół żywą armię.Nie mógł nawet ustawić swychżołnierzy w szyku bojowym i wlekli się oni długim na kilka mil, cienkim wężem.W tej sytuacji,gdy wysłany do przodu oddział przyniósł wieść, że za niedalekim wzgórzem stoi gotowa do bojujazda pancerna, Gardzek poczuł, że śmierć zbliża się coraz szybszymi krokami.Nie miał nawetczasu, by uporządkować swe szyki, gdy ujrzał wychylające się zza grzbietu wzgórza izjeżdżające ku niemu oddziały.- Lepiej umierać na własnej ziemi - rzekł stojący obok Gardzeka Vooirra - ale tyle trudów- westchnął ciężko - tyle niebezpieczeństw, aby wybito nas na progu ocalenia&Gardzek położył mu dłoń na ramieniu.- Nikt nie powie, że rycerze grafa Omeloru umarli bez walki.Zwrócili wzrok ku swymżołnierzom, którzy zbili się w bezładną kupę.Kilkunastu oficerów nerwowo krążyło, starając sięuformować szyk bojowy.Nagle jednak od wojsk przeciwnika oderwało się kilku jezdzców,którzy zatrzymali się w połowie drogi i zsiedli z koni.- Cóż, może bogowie nie uznali jeszcze, że nadszedł nasz czas - rzekł Vooirra.Gardzek spiął konia ostrogami i ruszył w stronę oczekujących go rycerzy.Vooirrapodążył za nim.Zatrzymali się kilkadziesiąt stóp od żołnierzy z Barren.- To ludzie Mardhiw - Ardha - szepnął Vooirra.Graf skinął głową.Rzeczywiście.Z czarnych zbroi, w które okuci byli rycerze, spływałydo ziemi szkarłatne płaszcze z białym pionowym pasem, biegnącym przez środek materii.Stalitak naprzeciw siebie, aż jeden z czarnych uniósł w górę przyłbicę.- Jestem Sedde.Dowódca drugiego teonu armii Mardhiw - Ardha, grafa Barren.Kimjesteście i czego tu chcecie?Gardzek postąpił krok naprzód.- Nie poznajesz mnie, Sedde? - spytał.- Gdy widziałem cię ostatni raz, byłeś tylkosetnikiem.Barreńczyk cofnął się o kilka kroków i położył dłoń na rękojeści miecza.Graf roześmiałsię.- Nie jestem upiorem.Wracam do Gordoru i liczę, że znajdę gościnę u twego pana.Nastała chwila milczenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]