[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wkrótce miał zapaść zmrok, a japobłądziłem.Pogłoski, iż Ascendenci planują zemstę za jakieś morderstwo, zaniepokoiłyRegentów, którzy rozmieścili posterunki w każdym Muzeum.Technik stacjonujący przyBramie Północnej tylko zerknął na mnie przelotnie, tak był zajęty tomem archaicznychhologramów, które zawierały opis cyklów życiowych wymarłych naczelnych.W pafiańskimubraniu sprawiałem wrażenie jednego z uczestników wieczornego balu w Wysokiej Brazylii.W Rotundzie napotkałem kilku wysokich rangą Kuratorów, zmierzających do BramyPółnocnej na spotkanie lektyk z Wysokiej Brazylii, które miały ich zabrać na maskaradę.Mógłbym pewnie pójść w ich ślady i zarezerwować sobie lektykę, lecz to oznaczałobykonieczność tłumaczenia sięprzed starszymi z Wysokiej Brazylii, którzy z kolei nie moglibyodnalezć mojego imienia na liście gości.Na razie nie miałem też ochoty na spotkanie zRolandem.Zatem wyszedłem stąd Bramą Południową.Strażniczka uniosła głowę.Widząc, że totylko ja, powróciła do lektury.Zdecydowanym krokiem schodziłem po popękanych schodach,pośród kolumn prowadzących do Wąskiego Lasu, u skraju którego w końcu się znalazłem.Tusię zawahałem.Aatwo było odnalezć według popołudniowego słońca kierunek północno-zachodni, gdzie stały nasze Domy.W oddali Obelisk przebijał baldachim drzew, tworzącciemniejszy punkt w morzu lśniącej zieleni.Gdybym trzymał się jego prawej strony,dotarłbym koniec końców do Strumienia Tygrysu, może nawet do drogi wiodącej na WzgórzePłomiennej Magdaleny.Wyobraziłem sobie, że przez poruszane wiatrem listowie dostrzegamrzekę.W przypływie odwagi zanurzyłem się pod korony drzew.Letni upał skapywał przez filtr liści, tworząc w dole niemal dotykalny, złocistywywar.Nieco za pózno przyszło mi do głowy, że powinienem włożyć mundur Adiutanta -poplamiony i paskudny, lecz przynajmniej uszyty z lżejszego materiału.Jednak duma iniewzruszone postanowienie, by na Masce stawić czoło Rolandowi i odzyskać poważaniewśród swojego ludu, kazały mi nałożyć własne ubrania - które szybko przesiąkły potem.Ciężki warkocz piekł w kark.Kuliłem się i przerzucałem go z ramienia na ramię, aż w końcuzaczepił się o jakiś kolczasty krzew.Usunąłem go stamtąd i umieściłem za kołnierzem.Już pochwili o te same chaszcze zaczepiły się rękawy.Odczepiałem kolce ostrożnie, nie chcącporwać brokatu; zaraz jednak znowu wpadłem w pułapkę.Buty także nie nadawały się dotakiej przechadzki.Filcowe obcasy od razu przemokły w bagnistym gruncie, tak że przykażdym kroku wydawało mi się, że tonę w błocie po kostki.Mimo to parłem naprzód, gnanybólem i oburzeniem.O tej póznej porze było dość mało prawdopodobne, że kogoś napotkam, chociaż w tejczęści lasu panował ożywiony ruch pomiędzy Muzeami.Przez jakiś czas ubite ścieżki wiłysię pośród starych dębów i dzikich jabłoni, uginających się już od owoców: na zachód doHistoryków, na południe do Tkaczy, Awiatorów i Botaników, którzy handlowali zAscendentami.W kierunku północno-zachodnim biegła kamienna droga do OgroduZoologicznego, odległego mniej więcej o godzinę drogi.Wybrałem właśnie ją w nadziei, że doprowadzi mnie do Strumienia Tygrysu, zktórego biegiem mógłbym dojść do Rocreek, a stamtąd byłoby już niedaleko do WysokiejBrazylii.Zcieżka porosła mirtem i kudzu; od paproci odrastały pędy jabłoni i wiśni,zapowiadając powstanie nowych dzikich sadów.Do zmierzchu pozostało zaledwie kilkagodzin, lecz ja z uporem szedłem dalej, odsuwając gałęzie drzew i pnącza i starając się niestracić z oczu Obelisku.Szedłem wolno, odtrącając wlokące się za mną liany i pajęczyny, ciężkie odkwiatowych pyłków i kokonów motyli.Mój szlak przecinał się z innymi traktami, którezdawały się prowadzić donikąd, znanymi zapewne tylko łazarzom z ich nocnych eskapad inapadów.Z pewnościąjedynie oni lub wielkie drapieżniki - wilki i dzikie psy, gepardy,jaguary i szakaludzie o psich twarzach, którzy zajmowali poczesne miejsce w krwawychopowieściach doktora Fostera - potrafili przebywać te zarośnięte zielone tunele.Znienacka ziemia pod nogami zadrżała.Usłyszałem zdławiony krzyk, na dzwiękktórego zaskomlałem i uskoczyłem.Na samym środku drogi siedziała ropucha couvado,tłusta, okrągła i zniekształcona jak zgniła dynia.Uśmiechała się głupawo na mój widok.Pochwili rozwarła olbrzymią gębę i z donośnym beknięciem przewróciła się na drugą stronę,ukazując bijące serce i jaskrawe wnętrzności.Zakryłem rękami usta i błyskawicznie się odwróciłem.Na ślepo wybrałem ścieżkę,która zbaczała w kierunku zachodzącego słońca.Raz po raz potykałem się o zarośladzwonków i rosnące bezładnie orchidee.2.Zwiatło wyobrazni gaśnie w mrokach starożytnej historiiIm dalej zagłębiałem się w las, tym mniej wyrazny był szlak.Koniec końcówznalazłem się na maleńkiej polance, na której kilkanaście gołych miejsc w poszyciu sprawiałowrażenie ścieżek.Wybrałem jedną z nich ze względu na kobierzec bladoniebieskiegoprzetacznika.Deptane moimi stopami kwiaty roniły słodkie łzy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]