[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy Julia mijała ich łukiem, dostrzegłazawistny wzrok, który ciągnął się za błękitnym mercedesem, podobnie jak ich muzyka, którejnie szczędzili nikomu w okolicy, a gusty mieli bardzo zbliżone do Lemastera, niskie tonybyły podkręcone tak mocno, że aż pod mostkiem czuła dudnienie tego rytmu.Znajdowały się tu też placówki handlowe i usługowe, oznaczone tanimi szyldami,większość z nich zajmowała się żywnością, paznokciami i włosami czy wynajmem mebli,trójcą podstawowych potrzeb ludzi jej rasy.Dostrzegła zakłady pogrzebowe.Był też fryzjermęski.I kościoły, do wyboru, do koloru, od Episkopalnego Afrykańskiego KościołaMetodystycznego przez Baptystów i zdumiewającą rozpiętość ekumenicznych parafii poproste witryny sklepowe, w których jakaś zwalista kobieta z powołaniem - jak to lekceważącookreślał Lemaster - ustanawiała się biskupem, nazywała swoją misję świątynią i z miejscawchodziła do interesu.Dotarła do poszukiwanej ulicy.Ostro zahamowała, o mały włos nie przegapiwszy zakrętu, ale mercedes spisał sięznakomicie, zakręcając elegancko bez chybotania i palenia gum.Nie miała trudności zodnalezieniem adresu: mały, schludny domek pokryty zieloną farbą, choć widać było, żejeszcze trochę należałoby w niego włożyć, z zaciągniętymi zasłonami, a na podwórzu, opartyo niskie ogrodzenie z drucianej siatki, plastikowy rower trójkołowy, któremu pozostały tylkodwa kółka.Nadal była w Gniezdzie, więc nim wysiadła z samochodu, rozejrzała się baczniedookoła, a potem energicznie weszła na ganek przed domkiem, nie tracąc mercedesa z oka,choć wcześniej włączyła alarm.Na jej dzwonek odpowiedziały zwinne kroki w korytarzu.Pojednej stronie drzwi znajdowało się pionowe okienko, w którym teraz poruszyła się zasłonka.Wyjrzała czarna twarz, ale zanim Julia zdążyła uśmiechnąć się najpiękniej, jak potrafiła,twarz już zniknęła.Julia usłyszała kwilenie dziecka, ale ten dzwięk mógł dochodzić z innegodomu.Po chwili rozległ się metaliczny zgrzyt otwieranych zasuw i łańcuchów, a onauzmysłowiła sobie, że okna nie są zakratowane.Lemaster twierdził, że teren z wysokimodsetkiem przestępczości można rozpoznać po kratach w oknach.Drzwi się otworzyły i Julia o mało nie krzyknęła ze zdumienia.Stojąca przed nią kobieta była kilka lat od niej starsza i sporo ładniejsza, jeśli w ogólemożna tego typu rzeczy mierzyć, miała gładszą skórę, dłuższe kości i piękniejszą twarz.Jejdyskretny strój, jak oceniła Julia doświadczonym okiem, był skrojony oszczędnie, taniekolczyki w kształcie kół miały złoty kolor, a spłaszczone loki wyglądały na wyraznieprzesadzone.Poruszała się jednak z jakąś władczą swobodą, jakby świat był miejscem, które,choć z trudem, ale pokonała.- Czym mogę pani służyć? - zapytała głosem chropawym i wyważonym.- Przepraszam.Ja szukam, chyba, pani matki - wydusiła z siebie Julia.- Mojej matki?- Szukam Theresy Vinney.To znaczy, matki DeShauna Motona.- Nagle przyszło jejdo głowy, że to może być siostra DeShauna, co nawet ułatwiłoby jej zadanie.- To ja jestem Theresa Vinney.Jestem matką DeShauna.Chwila ponownej oceny.Cała wiedza Julii o życiu była kulawa.Ale dlaczego takobieta nie mogłaby być matką DeShauna? Trzydzieści lat temu zmarł jako szesnastolatek.Jeśli była jeszcze nastolatką, kiedy on się urodził, obecnie byłaby po sześćdziesiątce.Juliagapiła się na nią głupio.Oczy kobiety były bardzo szeroko otwarte, a otaczająca je skóraprzygnieciona zmartwieniami.Oczywiście.Sześćdziesiąt lat jak nic.Julia doszła do wniosku,że jej wcześniejsza ocena była wynikiem jakiejś halucynacji - ta kobieta wyglądała raczej naudręczoną niż piękną, na bardziej spiętą niż władczą.- Przepraszam, pani Vinney.Nazywam się Julia Carlyle.Ja.ja pracuję nauniwersytecie.Czy mogłaby pani poświęcić mi kilka minut?- Nie jestem mężatką.- Zmarszczyła brwi, jakby czekając na wyraz zdziwienia w jejoczach.- Może pani do mnie mówić panno Terry.Julia skinęła głową z szacunkiem.- Bardzo zależałoby mi na chwili rozmowy, panno Terry.Chciałabym porozmawiać.- O czym?- O tym, co naprawdę zdarzyło się tej nocy, kiedy zginął pani syn.IIDom był ciasny i ciemny, ale czysty.Usiadły w pokoju od frontu, na meblachnajprawdopodobniej z wyprzedaży lub wziętych na kredyt, obitych puszystym zielonymmateriałem, pokrytym plastikowymi pokrowcami, jakich już prawie nikt poza podupadłączęścią śródmieścia nie używał.Zciany udekorowane zdjęciami dzieci, wnuków, bratanków ibratanic w liczbie dostatecznie wielkiej, żeby zrobić wrażenie na Julii, która już tak dawnostraciła brata, że trudno jej było nawet wyobrazić sobie, że ktoś jest w stanie ich wszystkichspamiętać.Na stoliku w kącie stała para błyszczących sportowych trofeów, przypominającychjakieś zapomniane bożki, a Julia podejrzewała, że młodzi ludzie, którzy je niegdyś zdobyli,już nie byli tak dobrzy w tamtej dyscyplinie.Panna Terry podała kawę rozpuszczalną wfiliżankach nie do kompletu, jedna z nich stanowiła pozostałość po jakimś starym zestawieceramicznym, a na drugiej widniało logo sieci fast foodów.Takie dziewczęce pogaduszki, postanowiła Julia, jadąc tutaj.Tak chciała to rozegrać.Tyle że panna Terry nie była dziewczynką.Theresa Vinney przyznała, że przeżyła na tej ziemi sześćdziesiąt jeden lat, w ciąguktórych urodziła piątkę dzieci.Miała szóstkę wnucząt, przynajmniej o tylu wiedziała, i dwojeprawnucząt.Julia próbowała policzyć pokolenia, ale musiała się poddać.Być może jejchłopcy, jak tłumaczyła panna Terry z rozbrajającą, ale jednocześnie pełną powagiszczerością, obdarzyli ją większą liczbą, ale ani ona, ani, jak podejrzewała, oni o tym niewiedzieli.Niepoprawna empiryk dokonała obliczeń.DeShaun Moton miał szesnaście lat,kiedy go zastrzelono.Jeśli ta kobieta mówiła prawdę o swoim wieku, oznaczałoby to, że tatwarda, elegancka, dosyć piękna i religijna kobieta, siedząca przed nią na plastikowympokrowcu, który marszczył się za każdym razem, kiedy sięgała po swoją kawę, urodziłaDeShauna w wieku piętnastu lat.Julia przekazywała pieniądze na program zapobiegania ciąży nieletnich, a nawetpopierała, napotykając przy tym rozbawione obrzydzenie swojego męża, rozdawanieprezerwatyw w szkołach publicznych.Ale nigdy nie miała bezpośredniego kontaktu z ludzmiprzez siebie wspieranymi.Nie pracowała w opiece społecznej, rzadko też udzielała się jakowolontariusz - własna praca i dzieci wystarczająco ją zajmowały.Kiedy ksiądz Freed mówił ooddawaniu Bogu jednej dziesiątej naszego czasu, talentów i skarbu, Julia zazwyczajstwierdzała, że wystarczy dzielić się skarbem.Mimo zainteresowania problemem, który ona,podobnie jak wiele innych osób, określała hasłem dzieci mają dzieci , Julia nigdy niespodziewała się, że ten problem może usadowić ją w saloniku od frontu i podawać jej kawę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]