[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wokulski przyznawał w duszy,że ten oryginał, udający marionetkę, ma jednak dużo sympatycznychprzymiotów. Tak  szepnął  z tymi panami przyjemniej żyć aniżeli z kupcami.Oni są naprawdę ulepieni z innej gliny.A potem dodał: I dziwić się, że panna Izabela pogardza takim jak ja, wychowaw-szy się wśród takich jak oni.No, ale co oni robią na świecie i dlaświata?.Szanują ludzi, którzy mogą dać piętnasty procent od ich kapi-tałów.To jeszcze nie zasługa. Tam do licha!  mruknął strzelając z palców  a skąd oni wiedzą,że ja kupiłem klacz?.Bagatela!.przecież kupiłem ją od pani Krze-szowskiej za pośrednictwem Maruszewicza.Zresztą za często bywamw maneżu, wie o mnie cała służba.Eh! zaczynam już palić głupstwa,jestem nieostrożny.Nie podobał mi się ten Maruszewicz.NASK IFP UG Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG215ROZDZIAA TRZYNASTY:WIELKOPACSKIE ZABAWYNareszcie nadszedł dzień wyścigów, pogodny, ale nie gorący; wła-śnie jak potrzeba.Wokulski zerwał się o piątej i natychmiast pojechałodwiedzić swoją klacz.Przyjęła go dość obojętnie, ale była zdrowa, apan Miller pełen otuchy: Co?. śmiał się trącając Wokulskiego w ramię. Palisz się pan,co?.Ocknął się w panu sportsmen!.My, panie, przez cały czas wy-ścigów jesteśmy w gorączce.Nasz zakładzik o pięćdziesiąt rubli stoi,co?.Jakbym je miął w kieszeni; mógłbyś je pan natychmiast zapłacić. Zapłacę z największą przyjemnością  odparł Wokulski i myślał: Czy klacz wygra?.czy go panna Izabela kiedy pokocha? czy się cośnie stanie?.A jeżeli klacz złamie nogę!.Ranne godziny wlokły mu się, jakby do nich zaprzężono woły.Wokulski na chwilę tylko wpadł do sklepu, przy obiedzie nie mógłjeść, potem poszedł do Saskiego Ogrodu ciągle myśląc:  Czy klaczwygra i czy go panna Izabela pokocha?. Przemógł się jednak i wyje-chał z domu dopiero około piątej.W Alejach Ujazdowskich był już taki natłok powozów i dorożek,że miejscami należało jechać stępa, przy rogatce zaś utworzył się for-malny zator i musiał czekać z kwadrans, pożerany niecierpliwością,zanim ostatecznie powóz jego wydostał się na mokotowskie pola.Naskręcie drogi Wokulski wychylił się i przez mgłę żółtawego kurzu, któ-ry gęsto osiadał mu twarz i odzienie, przypatrywał się wyścigowemupolu.Plac wydawał mu się dzisiaj nieskończenie wielkim i przykrym,jakby nad nim unosiło się widmo niepewności Z daleka przed sobą wi-dział długi sznur ludzi uszykowanych w półkole, które ciągle zwiększa-ło się dopływającymi gromadami.Nareszcie dojechał na miejsce i znowu upłynęło z dziesięć minut,nim służący powrócił z kasy z biletem.Dokoła powozu tłoczyła sięciżba bezpłatnych widzów i huczał gwar tysiąca głosów, a Wokulskie-mu zdawało się, że wszyscy mówią tylko o jego klaczy i drwią z kupca,który bawi się w wyścigi.NASK IFP UG Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG216Nareszcie powóz puszczono wewnątrz toru.Wokulski zeskoczył naziemię i pobiegł do swej klaczy usiłując zachować powierzchownośćobojętnego widza.Po długim szukaniu znalazł ją na środku wyścigowego placu, aprzy niej panów Millera i Szulca tudzież dżokeja z wielkim cygarem wustach, w czapce żółtej z niebieskim i w paltocie narzuconym na ra-miona.Jego klacz wobec ogromnego placu i niezliczonych tłumówwydała mu się tak małą i mizerną, że zdesperowany chciał wszystkorzucić i wracać do domu.Ale panowie Miller i Szulc mieli fizjognomiejaśniejące nadzieją. Nareszcie jest pan  zawołał dyrektor maneżu i wskazując oczy-ma na dżokeja dodał:  Zapoznam panów: pan Yung, najznakomitszyw kraju dżokej  pan Wokulski.Dżokej podniósł dwa palce do żółto-niebieskiej czapki, a wyjąwszydrugą ręką cygaro z ust plunął przez zęby.Wokulski przyznał w duchu, że tak chudego i tak małego człowiekajeszcze w życiu nie widział.Zauważył przy tym, że dżokej ogląda gojak konia: ode łba do pęcin, i wykonywa krzywymi nogami ruchy, jak-by miał zamiar wsiąść i przejechać się na nim. Niechże pan powie, panie Yung, czy nie wygramy?  spytał dy-rektor. Och!  odpowiedział dżokej. Tamte dwa konie są niezłe, ale nasza klacz znakomita  mówiłdyrektor. Och!  potwierdził dżokej.Wokulski odprowadził go na stronę i rzekł: Jeżeli wygramy, będę panu winien pięćdziesiąt rubli ponad umo-wę. Och!  odparł dżokej, a przypatrzywszy się Wokulskiemu dodał: Pan jest czysty krew sportsmen, ale jeszcze pan trochu gorączku-je.Na przyszły rok będzie spokojniejszy.Znowu plunął na długość konia i poszedł w stronę trybuny, a Wo-kulski, pożegnawszy panów Millera i Szulca, popieściwszy klaczkę,wrócił do swego powozu.Teraz zaczął szukać panny Izabeli.Obszedł długi łańcuch powozów ustawionych wzdłuż toru, przypa-trywał się koniom, służbie, zaglądał pod parasolki damom, ale pannyIzabeli nie dostrzegł.,NASK IFP UG Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG217 Może nie przyjedzie?  szepnął i zdawało mu się, że cały ten placnapełniony ludzmi zapada wraz z nim pod ziemię.Miał też po co wy-rzucać tyle pieniędzy, jeżeli jej tu nie będzie! A może pani Meliton,stara intrygantka, okłamała go na spółkę z Maruszewiczem?.Wszedł na schodki wiodące do trybuny sędziów i oglądał się nawszystkie strony.Na próżno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl
  • Copyright 2016 (...) chciałbym posiadać wszystkie oczy na ziemi, żeby patrzeć na Ciebie.
    Design: Solitaire