[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale nawetwówczas żaden z nich nie wypowiedział słowa, nie zapytał drugiego p imię, o to, skąd przybył.Czuli się obywatelami świata, który nie zna granic ani różnic między ludzmi.Co wieczór patrzylisobie w oczy i łączyli dłonie w długim uścisku - dwaj bracia, obywatele jakiejś innej planety,otoczeni wrogim i niezrozumiałym społeczeństwem mrówek, zdyszanych i wiecznie zagonionych.Mieli poczucie, że są cudownie wyzwoleni, i doznawali Wrażenia dziwnej czystości i dobra, któresię w nich zrodziło.W górach, na autostradzie pnącej się pośród wysokich i bezdrzewnych pustkowi,spiętrzonych skał, powstało w nich przekonanie, że nikt nie jest im potrzebny.Po autostradziemknęły luksusowe autokary, pełne turystów z całego świata, niekiedy zatrzymywały się na dzikichpustkowiach, gdyż tym, co w nich jechali, wydawał się czymś nieludzkim widok dwóch pięknychludzi wędrujących pieszo przez bezludne okolice.A oni w milczeniu odmownie kręcili głowami,udając, że nie słyszą głosów rozhisteryzowanych turystek, które sądziły, że ci dwaj - tak podobnido aniołów - zginą gdzieś pośród gór z głodu albo pragnienia.I długo jeszcze machały ku nimchusteczkami z autokarów, dopóki nie zasłoniły ich nagle skały.Zapasy żywności skończyły się, ale potrafili wędrować o głodzie, łykając w płuca lodowatepowietrze gór i nocami dygocąc z zimna nawet w śpiworach.Na dużych wysokościachprzydarzały im się halucynacje, przeżywali jakieś dziwne stany ducha i dlatego sądzili, żeszczęście jest coraz bliżej.Straszliwie wychudli, ale przez to wyglądali dostojniej i jeszczepiękniej.Jakby owo szczęście, które było tak blisko, ujawniło się już na ich twarzach.Mieli jeszcze tylko jedną paczkę herbaty, kiedy dotarli do zajazdu zbudowanego napustkowiu górskim.Takich zajazdów, bardzo luksusowych, wiele było rozsianych przyautostradzie.Półgodzinny pobyt w zajezdzie, obowiązkowa filiżanka kawy albo herbaty, drugieśniadanie lub obiad został wliczony w cenę biletu na podróż autokarem.Zajazd zbudowanoniedawno, tuż obok autostrady leżały jeszcze sterty płyt chodnikowych.Od gór nadciągał wieczór,a wraz z nim zaczął wiać chłodny wiatr.Właściciel zajazdu, Turek, wykrzykiwał do nich łamanąangielszczyzną, aby weszli do zacisznego wnętrza i za darmo napili się kawy albo herbaty, posililisię ciastem.Lecz Peter przecząco kręcił głową, z płyt chodnikowych ułożył osłonięte przedwiatrem palenisko i nad wątłym ogienkiem z suchych przydrożnych krzewów rozstawił trójnóg zgarnuszkiem pełnym wody.Jak zwykle, siedzieli przy tym ogieńku - nieruchomi i niemi, gdyautostradą mknęły samochody, do zajazdu raz po raz podjeżdżały autokary.Potem podchodziły donich turystki i kładły obok nich owinięte w celofan sandwicze, paczki herbatników, hot dogiserwowane w zajezdzie.A jakaś młoda kobieta w okularach z grubą oprawką przyniosła im dwaplastykowe kubki z gorącą kawą i potem sfotografowała ich siedzących w milczeniu i nieruchomoobok trójnogu i wątłego ognia przygaszanego wiatrem.Nie tknęli sandwiczów, nie wzięli kubkówz kawą.Zaparzyli wreszcie mocną herbatę, a po jej wypiciu mieli wrażenie, że za chwilę ulecągdzieś wysoko, ponad poszarpane szczyty gór.I znowu ich dłonie połączyły się ze sobą, aby lotnad górami ich nie rozdzielił.Wtedy to Józef Maryn (choć nazywał się inaczej) poczuł, że nie maprawa wstępu do krainy szczęścia i dobra, ponieważ nosi w sobie brudną tajemnicę.Nie jest tym,za kogo bierze go Peter, wysłano go w świat, aby go poznawał dla wykonywania przyszłegobrudnego rzemiosła.Nosi więc w sobie kłamstwo, którego powinien się pozbyć - choćby tutaj, wtej chwili i na zawsze.Chciał to powiedzieć Peterowi, odezwać się po raz pierwszy i ostatni,wyrzucić z siebie swoją tajemnicę.Od gór powiał mocniejszy podmuch lodowatego wiatru i gołeramiona Petera zadrżały z chłodu.Wiatr przygasił ogienek między betonowymi płytkamichodnikowymi.Peter rozluznił uścisk dłoni, wstał i poszedł do kosza na odpadki, chcąc podrzucićdo ognia trochę papierów, kartonów, starych gazet wyrzuconych przez turystów.Wróciłobładowany śmieciami, ogień zapłonął silniejszym blaskiem, rzucił refleks na ich twarze, ręce, atakże na gazetę, którą Peter już miał cisnąć do ognia, gdy raptem zatrzymał dłoń w powietrzu,przybliżył gazetę do oczu i twarz mu stężała, usta zwarły się mocno, na czole wystąpiły dwiebruzdy.- To mój ojciec.Ten facet w czarnej ramce.Umarł - usłyszał Maryn trochę chrapliwy głos
[ Pobierz całość w formacie PDF ]