[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Najwyrazniej ktoś wiedział o łączącej ich bliskiej znajomości i za-ło\ył, \e Janson mo\e szukać z nim kontaktu.Nelson wmieszał się w tłum przechodniów, idąc w stronę Parko Euftherias.Kobieta imę\czyzna deptali mu po piętach.Nie, Kaladza była zbyt niebezpieczna - musieli się spotkać gdzie indziej.Janson wsunąłpod kubek plik drachm i wyszedł.Lykavittós to najwy\sze ateńskie wzgórze -jego lesistyszczyt góruje nad miastem jak zielona kopuła.Tak, to dobre miejsce na pośpiesznie zorgani-zowane spotkanie.Turystów przyciągało zapierającym dech w piersi widokiem na Ateny, je-go zaś tym, \e w takim terenie trudno jest obserwatorom pozostać niezauwa\onymi.Jansonmusiał tam dotrzeć pierwszy.Jego jedyną bronią była zwykła lornetka i bał się, \e to nie wy-starczy.A mo\e bał się niepotrzebnie? Mo\e to tylko zwykła paranoja?Kolejka linowa odje\d\ała co dwadzieścia minut z końca Ploutarkhou w Kolonaki, jed-nej z najelegantszych dzielnic miasta.Uwa\nie wypatrując oznak profesjonalnego zaintere-sowania ze strony pasa\erów, Paul wjechał na prawie trzystumetrowy szczyt, zostawiając wdole rzędy pięknie ukształtowanych i zadbanych tarasów.Nieco poni\ej szczytu znajdowałysię liczne punkty obserwacyjne i kawiarnie, na samej zaś górze stała biała dziewiętnasto-wieczna Agios Geórgios, kaplica Zwiętego Grzegorza.Janson zadzwonił z komórki do Aggera.- Zmiana planów, chłopie.- Zmiany są ponoć dobre.Paul zmarszczył brwi.Powiedzieć mu, \e za nim idą? Nie, lepiej nie.i bez tego ze zde-nerwowania dr\ał mu głos.Nie wiedziałby, jak im uciec, a ka\da nieudana próba jeszcze bar-dziej wystawiłaby go na cel.Nie będzie o nich wiedział, nie będzie się bał - jeśli się wystra-szy, mo\e zwiać do ambasady.Nie, wystarczy zadać mu marszrutę, dzięki której zgubi ogon.- Masz długopis?- Jestem długopisem - westchnął Agger.- W takim razie posłuchaj.Będziesz musiał wskoczyć do tramwaju i kilka razy sięprzesiąść.- Podał mu nazwy ulic i numery tramwajów.- Niezłe kółko - mruknął Nelson.- Wszystko będzie dobrze.Zaufaj mi, stary.- Janson wiedział, \e prawdziwego zawo-dowca nie powstrzyma konieczność nadą\enia za Aggerem, tylko coraz mniejsze szanse po-zostania niezauwa\onym.W sytuacji takiej jak ta dobry agent zrezygnowałby raczej z misji,ni\ naraził się na wpadkę.- Jasne - odrzekł Agger głosem człowieka, który wie, \e zadanie go przerasta.- Nie masprawy.- Kiedy wjedziesz kolejką na Lykavittos, pójdziesz w stronę teatru.Spotkamy się przyfontannie.- Będę tam.Nie wiem, pewnie za godzinę.- Na razie.Janson starał się mówić głosem raznym i pewnym siebie, \eby dodać mu otuchy; Aggerbył wyraznie zdenerwowany, a to zły znak.Mo\e przesadzić z ostro\nością, mo\e zwracaćzbyt du\ą uwagę na nic nie znaczące szczegóły, pomijając przy tym te naprawdę istotne.Paul minął kawiarnię na wzgórzu, wesoły lokal z jasnozielonymi plastikowymi krze-słami, brzoskwiniowymi obrusami na stolikach i wyło\onym terakotą tarasem.Zaraz obok byłstarannie wypielęgnowany ogród pełen nowoczesnych marmurowych rzezb.Przechodziłotamtędy dwóch nastolatków w obcisłych podkoszulkach - podkoszulki miały być obcisłe, leczponiewa\ chłopcy nie nale\eli do zbyt atletycznie zbudowanych, powiewały luzno na wietrze.Jakaś stara dziwaczka z torebką twardej, stęchłej fety karmiła przekarmione ju\ gołębie.97Janson zajął pozycję w gęstej kępie sosen i dokładnie przyjrzał się spacerującym w oko-licy ludziom.W gorące dni wielu ateńczyków szukało tu schronienia przed upałem i dokucz-liwym smogiem.Zobaczył dwoje Japończyków: on trzymał w ręku miniaturową kamerę, onazaś stała na tle nieba, mając u stóp całe Ateny.Minęło pięć minut, minął kwadrans.Ludzie przychodzili i odchodzili na pozór przy-padkowo.Jednak\e nie wszyscy.Trzydzieści metrów ni\ej, po lewej stronie, siedział mę\czy-zna w kaftanie, szkicując krajobraz w wielkim szkicowniku; jego ręka poruszała się szeroki-mi, zapętlonymi ruchami.Janson wyregulował ostrość i skupił wzrok na jego du\ych, silnychdłoniach i kawałku węgla między palcami.Mę\czyzna zapełniał kartkę zwykłymi gryzmoła-mi.Mo\e go coś interesowało, ale na pewno nie roztaczający się ze wzgórza widok.Paulskierował lornetkę na jego twarz i serce mu zamarło. Artysta" ze szkicownikiem nie przy-pominał Amerykanów z ambasady, z którymi poszło mu łatwo i szybko.Napinająca kołnie-rzyk gruba szyja, martwe oczy: tak, ten człowiek był najemnikiem, zawodowym zabójcą.Jan-son poczuł, \e mrowieje mu skóra na karku.Po przekątnej inny mę\czyzna czytał gazetę.Ubrany jak biznesmen, w lekki, szary gar-nitur, był w okularach.Paul ponownie wyregulował ostrość: mę\czyzna poruszał ustami.Nieczytał na głos, bo zerkając w bok, nie przestał nimi poruszać.Rozmawiał z kimś - mikrofonmiał ukryty w klapie marynarki albo w krawacie - pewnie ze wspólnikiem, w ka\dym razie zkimś z maleńką słuchawką w uchu.Kto jeszcze? Kto?Rudowłosa kobieta w zielonej bawełnianej sukience? Nie, szło za nią dziesięcioro ma-łych dzieci.Była nauczycielką, prowadziła je na wycieczkę.śaden agent nie zaryzykuje de-konspiracji w chaosie, jaki mo\e wybuchnąć w grupie dzieci, których zachowania nie da sięprzewidzieć.Stojąc między drzewami trzydzieści metrów nad fontanną, gdzie miał spotkać się zAggerem, Janson kontynuował obserwację.Jego oczy wędrowały nieustannie po wysypanych\wirem ście\kach, po gęstych krzewach i rozległych połaciach trawy.Wniosek: niedoświadczony amerykański zespół zastąpiono miejscowymi talentami,ludzmi, którzy znali teren, i którzy potrafili szybko reagować.Tylko jakie otrzymali rozkazy?Czujnie wypatrując wszelkich anomalii, nieprzerwanie obserwował ludzi na zboczuwzgórza.Biznesmen zdawał się teraz drzemać, podsypiać jak podczas sjesty.Głowa opadłamu na pierś i tylko to, \e od czasu do czasu lekko poruszał ustami - rozmawiając z kimś,choćby z nudów -zdradzało, co tak naprawdę robi.Ci, których udało mu się zidentyfikować - artysta" ze szkicownikiem i biznesmen" zgazetą- byli na pewno Grekami, nie Amerykanami; świadczyła o tym nie tylko ich fizjono-mia, ale i ubranie, a nawet postawa.No i język.Janson kiepsko czytał z ruchu warg, ale wie-dział, \e mę\czyzna w okularach mówi po grecku, nie po angielsku.Ale na miłość boską, po co ta cała sieć? Samo istnienie obcią\ających dowodów nieświadczyło jeszcze o tym, \e ktoś popełnił przestępstwo.Paul przez prawie dwadzieścia pięćlat słu\ył w jednej z najtajniejszych amerykańskich agencji i prześwietlono go na wylot jaknikogo innego.Gdyby chciał zbić tęgą kasę, mógłby to zrobić ju\ dawno temu, na sto ró\nychsposobów.A jednak wyglądało na to, \e tamci podejrzewali najgorsze właśnie teraz, podej-rzewali i nie brali pod uwagę tego, te mo\e być niewinny.Co się tak nagle zmieniło? Czy wpłynęło na to coś, co zrobił lub coś, co jego byli sze-fowie chcieli mu wmówić? Coś, o czym wiedział? Jasne było tylko jedno: ni z tego, ni z owe-go stał się zagro\eniem dla planistów z Waszyngtonu, miasta oddalonego o pół świata od tegostaro\ytnego wzgórza w centrum Aten.98Wzgórze.Był tu ktoś jeszcze? Raziło go słońce, mimo to zlustrował ka\dy kamień,ka\dy krzak i drzewo, dzieląc zbocze na kwadraty i nie pomijając niczego.W końcu rozbola-ły go oczy.O czwartej nadszedł wreszcie zmęczony, wyraznie zaniepokojony Agger.Lekką mary-narkę z granatowego lnu przerzucił sobie przez ramię.Został w niebieskiej, przepoconej podpachami koszuli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]