[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pózniej zobaczył Kiciaka jeszcze raz.Ojciec był pobożny, co niedzielę domownicymusieli odwiedzać nędzny drewniany kościółek, położony w należącej do kasztelu wiosce.Słuchali mszy, odprawianej przez zabiedzonego księdza, bowiem dziedzic bardzo dosłowniepojmował wersy o błogosławionych ubogich i jego pobożność znacznie przewyższała jegoofiarność.Pod murem, otaczającym przykościelny cmentarzyk, panicz Gilbert ujrzał żebraka,cień dawnego zabijaki.Niepotrzebnie uciekał wzrokiem, ze spojrzenia Kiciaka zniknęła jużpogarda, było tylko psie błaganie.Trzęsącą się dłonią wyciągał żebraczą miseczkę, pokazującokaleczone nogi.Obie, gdyż drugą przetrącili mu nowi koledzy po fachu, zmówiwszy się, gdyz początku, nie posiadając jeszcze obycia, usiłował zająć lepsze miejsce pod murem.Walka obyt była twarda, biedny wiejski kościółek nie rokował perspektyw szybkiego wzbogacenia sięlub chociażby poprawy egzystencji.Kiciak szybko pogodził się z losem i siadywał na szarymkońcu, licząc daremnie, że litość nie wyczerpie się na początku szeregu, gdzie starzywyjadacze demonstrowali efektowne kikuty i równie efektowne wrzody.Były giermek nie zdołał się widać dorobić efektownych wrzodów, bo pózniej Gilbert jużgo nie oglądał.Ale gdy mijał cmentarny mur, widok pustego miejsca wciąż palił wstydem.Droga skręcała lekko, las stawał się bagnisty.Gilbert ponaglił wierzchowca, nigdy nielubił tych partii puszczy.Zbyt wiele nasłuchał się o bezdennych moczarach, o dzikim zwierzui potworach zamieszkujących trzęsawiska.Nie niepokoił się zbytnio, wedle słów Ramirezaprzecinka powinna go wyprowadzić wkrótce na poręby, bezludne wprawdzie i opuszczone,ale jasne i widne.Stamtąd już prosta droga na szeroki trakt, wiodący na skraj lasów, dogościńca, którym mógł dotrzeć do pierwszej wsi w dziedzinach swego ojca.Rodzinny kasztel,tak niedawno znienawidzony jawił mu się teraz jako wymarzona przystań.Myśli wciąż kręciły się wokół jednego.Jak mógł być tak głupi, by przystać na propozycjęCzarnego Barona, wiedział wszak, jaki to sukinsyn, jego sława sięgała daleko poza hrabstwo.Wtedy uważał, że każdy suweren będzie lepszy od własnego ojca, też przecież niezłegodrania, który własnego syna chciał wydziedziczyć.Na samo wspomnienie Gilbert poczuł podpowiekami palące łzy złości.Ale to stary miał rację, przestrzegając syna, nieudanego wprawdzie, mazgaja, ale zawszesyna.Sam oddalił wyniośle posłańca barona, choć ten roztaczał wizje niebywałych korzyści izwycięstw, jeśli przyłączy się do krucjaty przeciw pogaństwu.Nie pomógł nawet pergamin,na którym skryba pod dyktando opata wszystko misternie wywiódł.Niestety, stary panGilbert, po którym nieudany syn miał już odziedziczyć tylko imię, nie umiał czytać.Posłanieczresztą też.Pan Gilbert burknął potem, kiedy już posłaniec odjechał, że coś mu w tej krucjacieśmierdzi, że nie jest to uczciwa grabież, jak myślał z początku, ani chęć zawłaszczeniahrabstwa Nottingham pod nieobecność szeryfa i prawowitego hrabiego, który od lat znosił sięz pogany w dalekiej Palestynie.Napomknął również zgryzliwie, że od lat jedynymi poganamiw okolicy byli druidzi i ich wyznawcy, a jak zli ludzie donoszą, jeden z zauszników CzarnegoBarona przypomina osobliwie nie kogo innego, jak właśnie druida.Powiedział to już po odjezdzie posłańca, był bowiem człowiekiem ostrożnym, któremudoświadczenie podpowiadało, że z czymś takim lepiej nie mieć nic wspólnego.Wymówił siępustkami w szkatule i kiepskimi zbiorami, co zresztą było prawdą.Ale też nie oponował, gdypanicz wyruszył w ślad za posłańcem.Splunął tylko, stwierdzając, że gówniarz niczego sięnie nauczył, i utwierdził się w decyzji dotyczącej dziedzictwa.To prawda, pomyślał paniczGilbert, kawał z niego sukinsyna.Ale teraz trzeba będzie do ojca wrócić, objąć pod kolana ibłagać o wybaczenie.Wszystko jednak wydawało się lepsze od tego, co zostawiał za sobą.Już onegdaj przyrzekł sobie solennie poprawę.Nigdy nie siądzie do gry, każdego, kto muto zaproponuje, rozszczepi obuszkiem, zanim jeszcze kości zdążą potoczyć się po stole.Zawsze dopilnuje, by wyrżnąć wszystkich, nie będzie już tak niestaranny, nie pozwoli, byjakaś dziewka, która uszła przypadkiem z pogromu, mogła skargi zanosić.Będzie uczciwiełupić kupców, lać chłopów, najeżdżać sąsiadów.Wszystko wzorem ojca, którego bał sięrównie mocno, jak podziwiał niezłomność jego zasad.Już nigdy, przenigdy nie będzie chciałstać się kimś innym, nawet jeśli przyjdzie mu do końca życia służyć w drużynie stryjecznegobrata.I zawsze będzie trzymać się z daleka od wszelakich wiedzm, druidów i tajemnic.Azwłaszcza przeznaczenia, które wprawdzie jest dla wybranych, ale łatwo dotyka postronnych.Las rzednął, Gilbert zbliżał się do zrębów.Wkrótce wyjedzie na otwartą przestrzeń,daleko od mrocznych ostępów, w których czaić się mogło niebezpieczeństwo.Jak wszyscy wokolicy, bał się puszczy, bał się legend i przepowiedni, a i zwykłych bajań, zbyt częstosłyszanych w karczmach i gospodach.Ochłonąwszy nieco, zastanawiał się teraz, co go udiabła podkusiło, by wybrać krótszą drogę.Nieco poweselał, gdy z ocienionej przez wiekowe świerki drogi wyjechał na szerokąprzestrzeń poręby.Puścił wodze, pozwolił wierzchowcowi zwolnić.Odetchnął pełną piersią,spoglądając w niebo, po którym wiatr przeganiał wiosenne obłoki.Może nie będzie zle.Ostatecznie opamiętałem się, pomyślał.Nie tak, jak ci wszyscy,którzy pogłupieli do cna, zauroczeni krwawym mitem.Którzy ochoczo stawali i ginęli wobronie.No właśnie, w obronie czego? Nie potrafił zrozumieć.Teraz, gdy przed sobą miał szeroki trakt, zastanowił się nad tym, co usłyszał od Ramirezai co jeszcze niedawno wydawało się tak bardzo ważne.Roześmiał się na głos.Zmiech echemodbił się od ściany lasu, aż spłoszony koń podrzucił łeb i zachrapał.Dobre sobie.Claymoreteż oszalał, a wyglądał na całkiem rozsądnego.Wszystko się skończyło, Wieprz nie żyje.Pewnie po prostu w zamieszaniu ciśnięto ścierwo do fosy, razem z innymi.Nie żyje CzarnyBaron, zarąbany przez szalonego rycerza.Niedobitki zbrojnych się rozpierzchły, niech sobieteraz szukają tajemnicy i przeznaczenia.%7łyczę szczęścia.Tajemnica nie żyje, trafiona bełtemprosto w serce, sczezła jak zwykły śmiertelnik
[ Pobierz całość w formacie PDF ]