[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z małymi dziećmi to jak ze szkłem ostrożności trzeba.ale moja babulaMaksymowa dobrze ich tam dopilnuje.51Za plecami świekry swej Klotylda wpychała koronki chusteczki w parskające śmiechem usta;pani Andrzejowa jak grób umilkła; pani Emilia podniosła rękę do czoła i gardła, jakby w tejchwili dostawać zaczynała migreny i globusu.Jedna z tych pań, które ciągle ciche uwagi nadwszystkim czyniły, szepnęła do drugiej: Jak ta Kirłowa zgrubiała i sprościała; o moja pani! a jaka z niej przed zamążpójściemśliczna panienka była!.Różycówna z domu przecież!Kirło biegł z ganku na powitanie żony.Po prostu biegł.Przybiegłszy pochwycił obie jej ręce iokrył je najczulszymi pocałunkami.Twarz jego, silnie zarumieniona od trunków, takie wyrażałazadowolenie, że aż mu oczy zwilgotniały. Jak to dobrze, jak to dobrze, że choć raz w świat się wybrałaś! wołał, a potem zwrócił siędo otaczających: Moja Marynia to taka domatorka, że ją od gospodarstwa i dzieci aniwyciągnąć.Ona, z podniesionym ku niemu wzrokiem, serdecznie też ręce mu uścisnęła. A dawno państwo nie widzieliście się z sobą? żartobliwie ktoś ze strony zagadnął. A z tydzień już będzie, jak w domu nie byłem! z zupełną swobodą odparł Kirło. Mąż mój ma już taki charakter, że potrzebuje rozrywek i nudzi się w domu; ja go więc wewszystkim z największą ochotą wyręczam pośpiesznie dodała Kirłowa.Kirło szedł witać dzieci.Dwaj chłopcy, w gimnazjalnych bluzach i przerazliwie stukającymobuwiu, z wiszącymi u boków czerwonymi rękami, przyparli się do fortepianu i wytrzeszczonymwzrokiem na wszystkich i wszystko patrzali.Dziewczynkę Justyna przywiodła do grona panien iobok kilku podlotków umieściła.Niezupełnie jeszcze długa suknia z białego muślinu, różowąwstążką przepasana, śliczną musiała wydawać się w domu i matce, i córce; tu jednak obokbombiastych i z mnóstwa fatałaszek złożonych strojów młodszych panien Darzeckich i żółtawej,na bladaczkę widocznie chorej córki Korczyńskich wyglądała bardzo skromnie i ubogo.Spod tejsukni ukazujące się małe stopy w skórzanych, grubych bucikach dziwnie odbijały przy szereguwykwintnych stópek, okrytych ażurowymi pończoszkami i pantofelkami takimi, że każdy z nichozdabiać mógł jako cacko ładną etażerkę.Właścicielka tego biednego stroju nie przedstawiałabytakże nic osobliwego, gdyby nie posiadała przedziwnej świeżości twarzy i nieporównanejdziewiczości spojrzenia i ruchów, które ją czyniły zupełnie podobną do świeżo rozkwitłej i zzazielonych liści ciekawie wyglądającej róży polnej.Ciekawie spośród różowej twarzy patrzałyoczy jej, błękitne jak niezabudki; gruby i tak jasny jak u matki warkocz wił się po spływającychw dół jej ramionach; ręce zbyt ciasnymi rękawiczkami jak pączki zaokrąglone na kolanachsplotła i milczała.Panienki, obok których usiadła i którym Francuzka nauczycielka pomagaław rozpatrywaniu ilustracji, rzuciły na nią parę ukośnych spojrzeń i zajęcia swojego wcale dlaniej nie przerwały; ale w zamian z przeciwległego końca salonu biegł ku niej młody i zgrabnychłopak, z dziecinną prawie radością w ładnych, lecz już trochę zmęczonych rysach.Pochwyciłobie jej ręce, po koleżeńsku mocno nimi zatrząsł i szybkim ruchem obok niej usiadł. Jak dawno ja panią.pannę Marię.czy można, jak dawniej, mówić: Maryniu? Można odszepnęła rumieniąc się po brzegi jasnych włosów i ukazując w śmiechu rządśnieżnych zębów. A pani.Maryniu, będzie mi mówić po imieniu? Czemuż by nie? ze zdziwieniem odpowiedziała. Dawno cię już nie widziałem, moja droga, kochana Maryniu! Dwa lata nie byłem w domu.Jak ty od tego czasu urosłaś. I ty, Widziu, zmieniłeś się trochę.zmizerniałeś. Pracuję.uczę się.myślę.A ty co porabiasz? To co i dawniej: mamie w gospodarstwie pomagam, młodszą siostrę uczę.ogródwarzywny i nabiał zupełnie już do mnie należą.Ostatnie słowa z dumą wyrzekła.52 A stara Maksymowa czy żyje? zapytał Witold. %7łyje, zdrowiuteńka! To dobrze! A też dzieciaki, nad którymi dwa lata temu tak ślęczałaś? Już czytać umieją. Moja ty droga, dobra!.jak ja się cieszę, że zobaczyłem ciebie! Ile ja tobie do powiedzeniamieć będę. Przyjedziesz do Olszynki? A jakże! przyjadę, przyjadę! nie raz, sto razy!Z dziecinnym uszczęśliwieniem, od którego oboje drżeli prawie, Witold Korczyński iMarynia Kirlanka patrzali sobie w oczy.Wtem, jakby wtór do ich radości, rozległy się w salonienaprzód fortepianowe akordy, a potem przeciągłe tony skrzypiec.Przed chwilą pani Emiliauczuła, że dalsze rozmawianie z gośćmi stawało się dla niej coraz trudniejszym; sztucznepodniecenie, które z rana uczyniło ją żywą i mówną, ustępowało przed znużeniem i osłabieniem;szczupła jej kibić garbiła się i opadała na poręcz kanapy, po prostu siły ją opuszczały.Gasnącymi oczami porozumiała się z Justyną, która wstała i zbliżyła się do fortepianu.Orzelski,który po wysączeniu z kieliszka ostatniej kropli likieru i kilku krygach wykonanych przedrumieniącą się Teresą Plińską, drobnymi swymi kroczkami kręcił się dokoła swych leżących nafortepianie skrzypiec, ujął je teraz powoli; z lubością, jak najmilsze dziecię, i z oczamirozkosznie przymrużonymi, smyczkiem po strunach powiódł.Dzwięki muzyki napełniły salon.Ojciec i córka grali jakąś piękną, długą i trudnąkompozycję, przy której stopniowo, ale zadziwiająco Orzelski zmieniał się i przetwarzał.Wmiarę rozwijania się i potężnienia tonów, spod smyczka jego wychodzących, stary muzyk takżewyrastał, usubtelniał się, szlachetniał.Niewielka i pękata postać jego nabierała linii prostych,niskie i białe czoło, z którego w tej chwili zniknęły wszystkie zmarszczki, wysoko podnosił,wzrok promienny, natchniony daleko kędyś posyłał.Lotne marzenia i skrzące zapały, morzarozkoszy i smutku, ze strun skrzypiec lejąc się w jego piersi, co chwilę zmieniały grę jego rysów,ścierając z nich wszelki ślad pospolitości i głupoty.W tym natchnionym artyście aniby poznaćbyło podobna tego smakosza i zmysłowca, który przed chwilą nie mógł rozstać się z talerzem isłodkie oczy robił do starej panny z obwiązanym gardłem; ani tego dobrodusznego, głupowategostarca, który bez cienia urazy poddawał się drwinom znajomych.Było to prawieczarodziejstwem, a tą czarodziejką, która go różdżką swoją dotknęła, była wielka, całe długie jużżycie tego człowieka przenikająca namiętność.Justyna swój trudny i zawikłany wtór wykonywała z precyzją i czystością, świadczącą oznacznej muzycznej wprawie, ale nie widać było po niej najlżejszego miłego albo przykregowrażenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]