[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.? Zaprasza cię do udziału w grze w drużynieDługowłosych- przetłumaczyła mu słowa olbrzyma znachorka.? Ach, tak - uśmiechnął się głupkowato doobojga.Udział w tych zawodach był ostatnią rzeczą, na jakąmiałochotę, pomny zręczności Indian i własnejnieporadności.Miałjuż na języku słowa odmowy, lecz tamci wpatrywalisię weńz jakimś szczególnym napięciem, zrozumiał więc, że taprośbaposiada dla nich znaczenie, którego on nie pojmował.Zamiast więc opędzić się od tej propozycjimachnięciem ręki, jak postąpiłby na jego miejscuczłek roztropny, podziękował uprzejmie i oświadczył,że z chęcią wystąpi w drużynie Długowłosych.Swoją staranną szkolną angielszczyzną, której takdziwnie było mu słuchać, Makwa-ikwa objaśniła go,że zawody zaczną się w letniej wiosce.Zwycięży taPołowa, która umieści piłkę w małej jaskini nadrugim brzegu rzeki, około sześciu mil w dole jejbiegu.- Sześć mil!Jego zdumienie wzmogło się jeszcze, gdy siędowiedział, że nie będzie żadnych linii bocznychograniczających pole gry.Makwa-ikwa zdołała mujakoś wytłumaczyć, że każdy, kto odbiegnie na bok,by uniknąć starcia z przeciwnikami, poniesieuszczerbek na honorze.Dla Roba były to zawody całkiem obce, graegzotycznaprzejaw kultury dzikusów.Dlaczego więc zgodziłsię na wzięcie w nich udziału? Dziesiątki razy zadawałsobie tamtej nocy to pytanie, leżąc w hedonoso-teNadchodzącego ze Zpiewem, gra miała się bowiemrozpocząć skoro świt.Chata, zbudowana z plecionkiz gałęzi ogaconych od zewnątrz płatami kory wiązu,mierzyła około pięćdziesięciu stóp długości idwudziestu szerokości.Nie miała okien, a drzwi zobu jej końców zawieszone były bizonimi skórami.Przewiewna budowla zapewniała jednak swobodnydopływ powietrza.W chacie znajdowało się osiempomieszczeń, cztery po każdej stronie biegnącegośrodkiem przejścia.W jednym spali Nadchodzący zeZpiewem i jego żona, Księżyc, w drugim jej starzyrodzice, w kolejnym dwójka dzieci młodszej pary.Pozostałe służyły jako składy.W jednym z nichspędził Rob J.tę bezsenną noc, przez dymnik wdachu wpatrując się w gwiazdy i przysłuchującwestchnieniom, echom zmór sennych, pierdnięć,parokrotnie zaś dzwiękom, które nie mogły byćniczym innym jak odgłosami żywiołowej ientuzjastycznej kopulacji, choć gospodarz domu niezaśpiewał przy tym ani nawet nie zanucił choćbyjednej nuty.O świcie, po śniadaniu złożonym z gotowanejkaszy kukurydzianej, w której wyczuwał grudkipopiołu, ale na swoje szczęście nie rozpoznawałinnych składników, Rob J.dostąpił wielkiegozaszczytu.Otóż nie wszyscy zawodnicyDługowłosych nosili długie włosy, toteż graczyprzeciwnych drużyn miały odróżniać barwy.Długowłosi malowali się farbą czarną,8283mieszaniną zwierzęcego tłuszczu i węgla drzewnego,Nieustraszeni mazali się białą gliną.Jak obóz długi iszeroki mężczyzni zanurzali palce w miseczkach zbarwnikami i ozdabiali ciała.Nadchodzący zeZpiewem poznaczył sobie czarnymi smugami twarz,piersi i ramiona, następnie podał farbę Robowi.Czemu nie? pomyślał ów półprzytomnie izaczerpnął barwnika dwoma palcami jak człowieknabierający łyżką grochówki.Smarując czoło ipoliczki wyczuwał gruzkowatość farby.Niczymmotyl płci męskiej, strząsający poczwarczy kokon,nerwowo zrzucił na ziemię koszulę i pomalował torsw pasy.Nadchodzący ze Zpiewem przyjrzał się jegociężkim szkockim buciskom, po czym gdzieś zniknął.Wrócił po chwili z parą lekkich mokasynów z jeleniejskóry, podobnych do tych, w jakie byli obuciwszyscy Saukowie.Ale choć Rob przymierzył kilkapar, okazało się, że stopy ma za duże, większe nawetod Nadchodzącego ze Zpiewem.Zmiali się obaj zich rozmiaru.Wielki Indianin zaniechał w końcunalegań i zgodził się, by Rob wystąpił w swychciężkich buciorach.Następnie wręczył mu kij z siatkowym mieszkiem- jego rękojeść z drzewa hikory dorównywałamasywnością maczudze - i dał mu skinieniem znak,by za nim podążył.Przeciwnicy zebrali się już naotwartym placu pośrodku wioski.Makwa-ikwawygłosiła krótką mowę w ojczystym języku,prawdopodobnie udzielając błogosławieństwazawodnikom, i zanim Rob zdążył się połapać, co siędzieje, zamachnęła się i rzuciła piłkę, która leniwąparabolą poszybowała w stronę czekającychwojowników, by wylądować we wściekłym łupu-cupu kijów, wśród dzikich wrzasków i jęków bólu.Ku rozczarowaniu Roba piłkę chwycili Nieustraszeni.Unosił ją w swojej siatce długonogi, ubrany wspodnie młodzieniaszek, właściwie chłopiec jeszcze,o muskularnych wszakże nogach dorosłego biegacza.Mknął jak na skrzydłach, a gracze rzucili się za nimcałą zgrają niczym psy za zającem.Był tonajwyrazniej sport dla ludzi rączych, ponieważ pokilku podaniach w pełnym biegu piłka znalazła siędaleko przed Robem.Nadchodzący ze Zpiewem trzymał się jego boku.Kilka razy, gdy w przodzie wywiązała się walka nakije, doganiali najśmiglejszych graczy i zwalnialiwówczas biegu.Olbrzymi Indianin chrząknął zsatysfakcją, kiedy piłka trafiła wreszcie do siatkiDługowłosych, nie zdawał się wszelakorozczarowany, gdy84chwilę pózniej odzyskali ją Nieustraszeni.Watahagraczy gnała wzdłuż rosnących nad rzeką drzew, ontymczasem skinął na swojego białego towarzysza izboczyli obaj z kursu, jaki obrała reszta.Pobiegli naprzełaj przez otwartą prerię, dudniącymi stopamirozchlapując osiadłe na młodej trawie grube kroplerosy, co wyglądało tak, jakby chmary srebrzystychowadów wzbijały się im spod pięt.Dokąd go prowadzono? Mógłże zaufać temuIndianinowi? Było jednak za pózno, by się trapićpodobnymi pytaniami, już wcześniej przecież złożyłswój los w ręce czerwonoskórego.Całą energięskoncentrował przeto na dotrzymywaniu krokuNadchodzącemu ze Zpiewem, który jak na osobę takznacznej postury, poruszał się nader żwawo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]