[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zapuścił się nawet w dokładniejsze motywowanie swych pragnień, mówiąc z odcieniemusprawiedliwienia:- Przestrzeń! więcej przestrzeni! Mój dom na Sandstrasse.nie uwierzyłaby łaskawa paniani pan, panie senatorze.staje się istotnie za ciasny, czasem nie możemy się tam ruszyć.Niemówię już o przyjęciach.broń Boże.Wystarczy, by zebrała się rodzina, Huneusowie,Mollendorpfowie, krewni mego brata Maurycego.byśmy się czuli jak śledzie w beczce.Więcdlaczegoż.nieprawda?Mówił tonem lekkiego oburzenia, wyraz jego twarzy i ruchy mówiły: pojmują państwo.po cóż mam to znosić.chyba byłbym głupi.skoro, chwała Bogu, nie brak środków, by sobiepoprawić warunki.- Chciałem czekać - ciągnął dalej - chciałem czekać, aż Zerlinie i Bobowi będziepotrzebny dom, i dopiero wtedy oddać im własny, a samemu rozejrzeć się za czymś większym,ale.państwo wiedzą - przerwał sobie - że moja córka Zerlina i Bob, najstarszy syn brata,adwokata, od wielu lat są zaręczeni.Zlubu nie można już zbyt długo odkładać.Najwyżejjeszcze ze dwa lata.Są młodzi.tym lepiej! Ale jednym słowem, po cóż mam na nich czekać itracić dobrą okazję, gdy się nadarza? Rzeczywiście, nie miałoby to sensu.Wszyscy byli tegoż zdania i rozmowa obracała się przez chwilę wokół owej rodzinnejsprawy projektowanego małżeństwa; ponieważ zaś korzystne małżeństwa między kuzynostwemnie były w mieście niczym niezwykłym, nikt się temu nie dziwił.Dowiadywano się o planypaństwa młodych, plany, które dotyczyły już nawet podróży poślubnej.Mieli zamiar pojechaćna Riwierę, do Nicei itd.Mieli na to ochotę, więc dlaczego by nie, nieprawda?.Wspomnianorównież o młodszych dzieciach i konsul, wzruszając ramionami, mówił o nich lekko, zzadowoleniem i przyjemnością.On sam miał pięcioro dzieci, a jego brat, Maurycy, czworo:synów i córki.Tak, bardzo dziękuję; wszyscy czują się doskonale.Dlaczegoż właściwie niemieliby się doskonale czuć, nieprawda?Słowem, dobrze im się powodzi.A zatem znowu zaczął opowiadać o przeszłości rodzinyi ciasnocie domu.- Tak, ten to zupełnie co innego! - powiedział.- Mogłem to już zauważyćwchodząc tutaj.Ten dom to perła, perła bez wątpienia, jeśli można użyć takiego porównania przytych rozmiarach, ha, ha!.Choćby same tapety.przyznam się szanownej pani, że podczas naszejrozmowy ciągle podziwiałem te tapety.Zachwycający pokój.Rzeczywiście! Gdy pomyślę.tutaj spędziliście państwo całe życie.- Z pewnymi przerwami.tak - rzekła pani Permaneder owym gardłowym głosem, którybył jej niekiedy właściwy.- Z przerwami.tak - powtórzył konsul z uprzedzającym uśmiechem.Potem rzucił okiemna senatora Buddenbrooka i pana Goscha, że zaś obaj panowie zajęci byli rozmową, przysunąłsię z krzesłem do siedzącej na sofie pani Permaneder i nachylił się do niej tak, że teraz słyszałajego ciężkie sapanie tuż przy swej twarzy.Zbyt grzeczna, by się odwrócić i usunąć poza obrębjego oddechu, siedziała sztywno i możliwie prosto, spoglądając na niego z góry spodspuszczonych powiek.Ale on bynajmniej nie zauważył jej wymuszonej i niewygodnej pozycji.- Jakże to tam było, łaskawa pani - rzekł.- zdaje mi się, że już kiedyś mieliśmy ze sobądo czynienia? Wówczas szło oczywiście tylko.o co to właściwie? Aakocie, cukierki, co?.Ateraz o cały dom.- Nie przypominam sobie - powiedziała pani Permaneder prostując się jeszcze bardziej,gdyż twarz jego znajdowała się nieprzyzwoicie i nieznośnie blisko.- Pani sobie nie przypomina?- Nie, prawdę powiedziawszy, nic nie wiem o cukierkach.Majaczy mi się coś o maślanejbułce z tłustą kiełbasą.o dosyć obrzydliwym śniadaniu.Nie pamiętam, czy należało ono domnie, czy do pana.Byliśmy wtedy dziećmi.Ale dzisiaj, z domem, jest to przecież wyłączniesprawa pana Goscha.Rzuciła bratu szybkie, pełne wdzięczności spojrzenie, zrozumiał bowiem jej przykrość ipośpieszył z pomocą zapytując uprzejmie, czy nie zechcieliby panowie przede wszystkimobejrzeć dom.Panowie chętnie przyjęli propozycję i tymczasem pożegnali panią Permaneder,mieli bowiem miłą nadzieję ujrzenia jej jeszcze.a następnie senator wyprowadził gości przezsalę jadalną.Prowadził ich na górę i na dół, pokazał pokoje na drugim piętrze, jak również sąsiadującez korytarzem pierwszego piętra, potem parter, a nawet kuchnię i piwnicę.Co się tyczypomieszczeń biurowych, to zaniechano zwiedzania ich, ponieważ były to godziny pracy.Zamieniono parę słów o nowym dyrektorze, konsul Hagenstrom dwukrotnie wyraził się o nimjako o człowieku z gruntu uczciwym, na co senator odpowiedział milczeniem.Przeszli potem przez nagi, pokryty na pół roztopionym śniegiem ogród, rzucili okiem naaltanę i powrócili na podwórze, tam gdzie położona była pralnia, by następnie wąskimwybrukowanym chodnikiem przejść między murami przez drugie podwórze, gdzie rósł dąb, ażdo tylnego budynku.Panowało tu zaniedbanie i ruina.Między kamieniami bruku rosła trawa imech, schody domu były rozwalone i tylko przelotnie, otwierając drzwi, zaniepokojono rodzinękotów, gdyż podłoga zbyt była niepewna, by można było wejść do sali bilardowej.Konsul Hagenstrom był milczący i widocznie zajęty rozważaniami i planami.- No tak -powtarzał ciągle obojętnie i bez pochwały, okazując tym, że gdyby on został tu panem, wszystkoto oczywiście nie mogłoby tak dalej wyglądać.Z takim samym wyrazem twarzy zatrzymał się nachwilę na twardej gliniastej ziemi, spoglądając w górę ku pustym spichrzom.- No tak -powtórzył, wprawił na chwilę w ruch wahadłowy grubą linę z zardzewiałym hakiem dowciągania zboża, wiszącą tu od wielu lat bezczynnie, i obrócił się na obcasie.- Tak, dziękuję serdecznie, że pan się fatygował, panie senatorze; to już chyba wszystko -powiedział i odtąd już milczał niemal bez przerwy, gdy szybko powracali do frontowegobudynku, a także w pokoju pejzażowym, gdzie obaj goście, nie siadając już, pożegnali się z paniąPermaneder, po czym Tomasz Buddenbrook sprowadził ich ze schodów przez sień.Zaledwie sięjednak pożegnali i zaledwie konsul Hagenstrom, wychodząc na ulicę, zwrócił się do swegotowarzysza, maklera Goscha, można było zauważyć, że od razu zawiązała się między niminiezmiernie żywa rozmowa.Senator wrócił do pejzażowego pokoju, gdzie na swoim miejscu przy oknie siedziała paniPermaneder, wyprostowana i z surową miną, robiąc na dwóch drewnianych drutach czarnąwełnianą sukienkę dla swej wnuczki, małej Elżbiety, i od czasu do czasu rzucając okiem wkierunku okna.- Pozostawiłem go maklerowi - powiedział - trzeba poczekać, co z tego wyniknie.Sądzę,że kupi całość, tu od frontu zamieszka, a tylne zabudowania inaczej zużytkuje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]