[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- To ty, Anno? Jak się masz?Wyczuła to po jego głosie.- Nici, co?- Przykro mi.- Powiedział to tak, jakby wcale nie było mu przykro. Niepotrzebniestraciłaś tyle czasu.- Nie sądzę, \ebym cokolwiek straciła - odparła, ukrywając rozczarowanie.- Najwa\-niejszy jest ślad nakłucia.Myślisz, \e mogłabym pogadać z waszym toksykologiem?Ron lekko się zawahał.- Oczywiście, ale to niczego nie zmieni.- Wiem, ale lepiej się poczuję.- Skoro tak, jasne, czemu nie.- Podał jej jego numer.Ledwo go słyszała, bo w sali panował hałas i zamieszanie.Nazywał się Denis Weese.Sądząc po jego głosie, piskliwym, chrapliwym, lecz dziwniemłodym, mógł mieć zarówno sześćdziesiąt, jak i dwadzieścia kilka lat.- Przeprowadziliśmy wszystkie testy, których pani za\ądała zaczął agresywnie.- I kil-ka testów ekstra.Spróbowała go sobie wyobrazić i doszła do wniosku, \e jest niski i łysy.- Jestem panu bardzo wdzięczna.- Są niezwykle kosztowne.- Ale to my za nie płacimy.Chciałabym o coś pana spytać: czy istnieją toksyny, któreprzeniknąwszy z krwi do mózgu, ju\ tam pozostają? Arthur Hammond, jej guru od trucizn,sugerował, \e to mo\liwe.- Chyba tak.- Które mo\na znalezć tylko w płynie mózgowo-rdzeniowym?- Nie liczyłbym na to, ale tak, to mo\liwe.- Przyznał jej rację bardzo niechętnie: teoriao toksynach mózgowych nie przypadła mu do gustu.Odczekała chwilę, ale poniewa\ Weese wcią\ milczał, spytała go o rzecz najbardziejoczywistą:- W takim razie mo\na by zrobić nakłucie lędzwiowe, prawda?- Nie.- Dlaczego?85- Po pierwsze dlatego, \e nie mo\na zrobić nakłucia lędzwiowego komuś, kto nie \yje.Nie ma ciśnienia, płyn nie wypłynie.Po drugie, zabrano nam ciało.- Był ju\ pogrzeb? - Zagryzła dolną wargę.Niech to szlag.- Uroczystości \ałobne odbędą się dziś po południu.Zwłoki przewieziono do domu po-grzebowego.Pogrzeb jest jutro rano.- Ale mógłby pan tam podjechać, prawda?- Do domu pogrzebowego? Teoretycznie tak, tylko po co?- Czy płyn oczny i mózgowo-rdzeniowy to nie jedno i to samo?- Niby tak.- Mógłby pan pobrać próbkę.Chwila milczenia.- Ale tego pani nie zamawiała.- Właśnie zamówiłam.Mettlenberg, St.Gallen, SzwajcariaPowoli się uspokajała.Azy, które spływając po policzkach, przemoczyły jej d\insowąkoszulę, zaczęły przysychać.Liesl.No jasne, \e to Liesl.Jak mógł jej nie rozpoznać?Siedzieli w jej renówce, ona za kierownicą, on w fotelu pasa\era.Wziąwszy się wgarść, powiedziała, \e na asfaltowej wysepce stacji benzynowej za bardzo rzucaliby się woczy.Benowi przypomniała się toyota Petera, ich nocna jazda.Liesl patrzyła przed siebie.Wokoło panowała cisza, którą przerywał jedynie ryk z rzad-ka przeje\d\ających samochodów i huczenie klaksonu rozpędzonych cię\arówek.Wreszcie Liesl przemówiła.- Powinieneś wyjechać.Tu jest niebezpiecznie.- Byłem ostro\ny.- Jeśli cię ze mną zobaczą.- Pomyślą, \e jestem Peterem, twoim mę\em.- Ale gdyby wytropili mnie ci, którzy go zabili, którzy wiedzą, \e on nie \yje.- Gdyby cię wytropili, te\ byś ju\ nie \yła.Liesl zamilkła.- Jak tu przyjechałeś? - spytała po chwili.Opisał jej szczegółowo okrę\ną trasę, którą pokonał, podró\ wyczarterowanymi samo-lotami i wynajętymi samochodami.Widział, \e to ją uspokaja.Z aprobatą kiwała głową.- To nieustanne oglądanie się przez ramię musiało wejść wam w krew - zakończył.- Pe-ter mówił, \e to ty sfingowałaś jego śmierć.Bardzo błyskotliwy plan.- Gdyby był taki błyskotliwy - odparła zjadliwie - Peter by jeszcze \ył.- Nie, to moja wina.Nie powinienem był przyje\d\ać do Szwajcarii.To ja ich sprowo-kowałem.- Skąd mogłeś wiedzieć? Przecie\ myślałeś, \e on nie \yje! Spojrzała mu prosto woczy.Miała bladą, niemal przezroczystą skórę.W jej kasztanowych włosach grały złociste re-fleksy światła, a pod prostą białą bluzką rysowały się małe, kształtne piersi.Była bardzoszczupła i niezwykle piękna.Nic dziwnego, \e Peter gotów był zrezygnować ze wszystkiego i spędzić z nią resztę\ycia.Jemu te\ bardzo się podobała, lecz wiedział, \e nigdy nie da jej tego do zrozumienia.- Zmieniłaś nazwisko.- Oczywiście.Pod starym nikt mnie tu nie zna.Zrobiłam to oficjalnie, sądownie.Mar-86garethe Hubli.Tak nazywała się moja cioteczna babka.Znajomi wiedzieli o Peterze tylko ty-le, \e jest moim przyjacielem, kanadyjskim pisarzem, i \e mu pomagam.Jego prawdziwegonazwiska te\ nie znali.Mówiła coraz ciszej, wreszcie umilkła i ponownie spojrzała w okno.- Utrzymywał kontakt tylko z tymi, którym całkowicie ufał.Nazywał ich systememwczesnego ostrzegania".Kilka dni temu, kiedy zadzwonili do niego z wiadomością o tej ma-sakrze na Bahnhofplatz.Natychmiast się wszystkiego domyślił.Błagałam go, \eby zaczekał,\eby nic nie robił, ale nie, uparł się, mówił, \e musi, \e nie ma innego wyboru.- Pogardliwiewykrzywiła twarz, jej głos brzmiał teraz jak bolesne zawodzenie.Benowi ścisnęło się serce.- Musiał cię chronić - ciągnęła.- Musiał skłonić cię do wyjazdu ze Szwajcarii.Musiałratować ci \ycie, nawet kosztem swojego.Bo\e, ostrzegałam go, namawiałam, błagałam, \e-by został.Ben wziął ją za rękę.- Tak mi przykro - szepnął.Có\ jeszcze mógł powiedzieć? śe nie potrafi opisać, jakbardzo nad tym boleje? śe wolałby zginąć za niego? śe kochał go dłu\ej ni\ ona?- Nie mogę nawet odebrać ciała, prawda? - spytała cichutko.- Nie.Ani ty, ani ja.Głośno przełknęła ślinę.- On bardzo cię kochał.Ben drgnął.Zakłuło go serce.- Często się biliśmy.W fizyce jest takie prawo: ka\da akcja wywołuje równie silną re-akcję.Tak samo jest między braćmi.- Wyglądacie identycznie.I jesteście identyczni.- Niezupełnie.- Tylko blizniak mógłby tak powiedzieć.- Nie znasz mnie.Mamy.Mieliśmy zupełnie inny charakter, inną osobowość.- Mo\e byliście jak dwa płatki śniegu.Niby identyczne, a jednak ró\ne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]