[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dzwoniłomi w uszach, co Woroba powtarzał w indermachu: Fok, Fok, Fok!, i już z tych papierówostatnią pewność miałem, że Fok zamordował doktora Kurcjusza i że mnie tak samo zamor-duje.Teraz jasna rzecz była dla mnie, że mam tylko dwoje przed sobą: uciec albo umrzeć, anic trzeciego nie masz.Byłem jako skazaniec, co jeno słucha, kiedy kat do drzwi zapuka.Poleciłem się Bogu i przygotowałem się na wszystko, takie robiąc postanowienie, że jeżelimi się nie powiedzie uciec jakim sposobem, będę czekał z sztyletem w ręku na Foka i rzucęsię na niego pierwszy, i będę z nim walczył na śmierć i życie, a jak już przyjdzie ginąć, to ion ze mną zginie.Zabrałem wszystkie papiery po doktorze Kurcjuszu, zrobiłem z nich jeden zwitek i scho-wałem dobrze w kieszeni.Wiedziałem teraz, że jeżeli żyw stąd ujdę, będzie to sroga broń naFoka, daleko straszniejsza aniżeli ów sztylet, który miałem pogotowiu, i że wtedy on lepiejjeszcze będzie w moich rękach, aniżeli ja dzisiaj w jego.Ale jako uciec? Jako się rzekło, jedyna droga była przez okienko, ale aby tędy się wy-mknąć, trzeba było dostać się do okna, tak aby się móc przewlec przezeń leżąc na brzuchu,nogami do podwórza, głową do komórki, było albowiem nazbyt ciasne, aby w inszy sposóbzrobić to była rzecz podobna.%7łeby zaś tym jedynym sposobem wydostać się przez okno,trzeba było znowu ustawić sobie rusztowanie, takie wysokie, aby równało się z framugąokienną.To była rzecz główna i do niej się zaraz zabrałem.60Trzeba było najpierw przysunąć ową dużą i wysoką skrzynię do samej ściany pod okno, abyła to robota niełatwa, bo skrzynia była bardzo ciężka, a podłoga z cegieł bardzo nierówna,tak że posuwać po niej ciężar było nazbyt trudno.Nie tracąc czasu wziąłem się do tego.Cosię przyprę do skrzyni z całej siły, że mi aż żebra trzeszczą, to ledwie ją na cal poruszę.Potmi się już leje z czoła, ręce już opadają z wysiłku, krzyże nieznośnie bolą, a skrzyniska owoprzeklęte ledwie na pół łokcia polazło, jak ślimak po piasku.Ale że tu o życie lub śmierćchłodzi, tedy co upadnę na sile, to się znów wzmagam, ostatniego tchu dobywam, a nie usta-ję.Co chwila przerwać muszę to przeklęte posuwanie, bo choć skrzynia okrutnie ciężka,przecie nie musi być pełna, bo co razniej posunę po cegle, to zaraz zadudni i zadzwoni, jakbyw niej same łańcuchy się tłukły.Dużo czasu stracił ja na posuwaniu tego skrzyniska i już dobrze było z południa, kiedy na-reście przywlokłem je pod samo okno.Teraz wziąłem ów stół o dwóch nogach, ale cóż z nimuczynię, kiedy na skrzyni stać nie będzie? Oglądam się za czymś, czym by go podeprzećmożna, aby stał; nie ma nigdzie ani kawałka drewna, ani patyka.Nie wiem już, jako uczynię,kiedy wpadną mi w oczy one stare, zakurzone księgi na podłodze.Układam je pod stół za-miast nóg brakujących i widzę z wielką radością, że teraz stół mocno stoi, a od niego do fra-mugi okna już tylko mało nie dostaje.Trzeba było teraz obaczyć, co jest za oknem.Wyłażę tedy na to moje rusztowanie, ostroż-nie, aby się książki nie wysunęły i wszystko się nie obaliło pode mną.Widzę teraz, że okien-ko ma dwa skrzydła, a w nich same małe szybeczki, na ołów wpuszczane.Otwieram i oba-czę, że jedno skrzydło jest na zawiaskach i da się łatwo wyjąć, ale drugie jest nieruchome, wsamym murze umocowane.Trzeba ję siłą wyłupać; próbuję rękami, nie pójdzie to.Złażę tedyna dół i omal co nie przewracam sobą wszystkiego, ale jakoś przecie się ostało.Biorę z ziemiów sztylet po doktorze i wszedłszy znowu na górę, zacznę nim łupać ramy od okna.Szczę-ściem, że choć były dębowe, przecie od czasu i niepogody bardzo nadpróchniałe, inaczej ktowie czy byłbym w czas dokonał roboty, bo sztylet bardzo był do niej nieskładny, że tylkodziobać i dziobać, a skutku nie widać.Nareście wyjąłem całe okno i wsuwam się w otwór, a widzę z wielką uciechą, że jest dośćduży, aby się przesunąć plecyma.Rozglądam się teraz, leżąc w oknie na murze, który byłszeroki, i wychylając głowę, co tam na dole.Widzę ciasne bardzo podwórko, dokoła muramiwysokimi zamknięte, a wszystkie mury ślepe, żadnego w nich nie masz okna.Jeden z tychmurów, lewy, to był widocznie od Zarwanicy drugi, co był naprzeciw mnie, od ulicy Szkoc-kiej, trzeci po prawej, od kamienicy pani rajczyni Korzeniowskiej.Patrzę na sam dół podsiebie i tu widzę z pociechą moją wielką drzwi, które nie mogą prowadzić gdzie indziej, jenow sień tej kamienicy, w której siedzę zamknięty, tak że kiedy mi się powiedzie spuścić naziemię, to będę miał kędy wyjść na rynek, a już się bałem był, że z tego całkiem zamurowa-nego podwórka nie masz wyjścia i że znowu jak w klatce się znajdę.Teraz chodzi o to, jak się na dół spuścić? Wracam na to moje rusztowanie, złażę na podło-gę i prędko się obaczę, że to kłopot mniejszy, bo mam przecież płótna aż nazbyt.Popsułemgo więcej, niż było potrzeba, nie dbając o to, że się pani Fokowa gniewać będzie, bom gonadarł w pasy i nawiązał tyle, że owo nie z jednego piętra, ale mało co nie z wieży ratuszowejbyłbym się mógł spuścić na nim.Nie miałem gdzie tej liny uwiązać u samego okna, tedyuwiązałem ją silnie do dwóch kolców żelaznych, które miała po obu bokach owa skrzyniakowana, przewlokłem poza stół, a stamtąd miała pojść przez okno, alem jej nie puszczał jesz-cze, dopóki nie będzie pora ku temu, a zdało mi się, że dopiero kiedy wieczór zapadnie, naj-lepszy będzie czas do ucieczki.Zrobiwszy to wszystko, położyłem się na podłogę, bo mniejuż wszystkie kości bolały od umęczenia i sam nie wiedząc, jako i kiedy, zasnąłem sobie wnajlepsze.Strach mnie zdjął niemały, kiedym się obudził, bo już zmrok się robił.Gniewałem się samna siebie, żem taki niebaczny i żem się od snu nie bronił, bo łatwa rzecz była zaspać aż do61powrotu Foka, a wtedy już by dla mnie nie było ratunku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]