[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Młodzian zwolnił kroku.Popatrzył na zegarek.Kwadrans po ósmej i Norma powinnajuż po prostu.Wtedy ją dostrzegł.Wychodziła z podwórka.Miała na sobie ciemnoniebieskie, roz-szerzane spodnie i bluzkę z marynarskim kołnierzem.Na ten widok ścisnęło mu się serce.Zakażdym razem, gdy rzucał na nią pierwsze spojrzenie, dziwił się niebywale; zawsze stanowiłoto pełen słodyczy wstrząs - wyglądała tak młodo.Uśmiechnął się - promieniał wręcz uśmiechem - i przyśpieszył kroku.- Norma - powiedział.Uniosła głowę i też się uśmiechnęła.lecz kiedy się do siebie zbliżyli, twarz dziew-czyny spoważniała.Jego uśmiech też jakby lekko przygasł i młodzieńca ogarnął na chwilę niepokój.Twarz nad marynarskim kołnierzem nagle rozmazała się.Było coraz ciemniej.czyżby siępomylił? Z całą pewnością nie.To była Norma.- Przyniosłem ci kwiaty - powiedział, ogarnięty radosnym zapałem i wręczył jej bukietw celofanie.Spoglądała chwilę na kwiaty, uśmiechnęła się i.oddała mu je z powrotem.- Dziękuję, ale pan najwyrazniej się pomylił.Nazywam się.- Norma - szepnął i z kieszeni wyciągnął młotek na krótkim trzonku.- One są dla cie-bie, Normo.zawsze były dla ciebie.wszystkie są dla ciebie.Cofnęła się o krok, jej twarz była już tylko niewyrazną, biała plamą, usta ogromnym,czarnym O przerażenia i wcale to nie była Norma, Norma nie żyła od dziesięciu lat.Ale to jużnie było istotne, ponieważ zamierzała krzyczeć.Machnął młotkiem, żeby powstrzymać tenkrzyk, zabić ten krzyk, i kiedy machnął młotkiem, bukiet upadł na ziemię, opakowanie pękło,a czerwone, białe oraz żółte róże rozsypały się obok pogiętych pojemników na śmieci, gdziew mroku koty uprawiały swą obcą miłość, wrzeszcząc w miłosnym upojeniu, wrzeszcząc,wrzeszcząc.Machnął młotkiem i już nie krzyczała, ale mogła krzyczeć, bo nie była przecież Nor-mą, żadna z nich nie była Normą.Więc machał młotkiem, machał młotkiem, machał młot-kiem.Nie była Normą, więc machał młotkiem tak, jak już robił to pięć razy.W jakiś bliżej nieokreślony czas pózniej wsunął go do wewnętrznej kieszeni i odsunąłsię od rozciągniętego na bruku ciemnego cienia, odszedł od wonnych róż rozsypanych obokpojemników ze śmieciami.Odwrócił się i opuścił wąski zaułek.Teraz było już zupełnieciemno.Gracze w baseballa dawno rozeszli się do domów.Jeśli nawet na jego garniturzewidniały plamy krwi, nie było ich widać w mroku póznowiosennego wieczoru.A ona wcalenie nazywała się Norma.Ale on dobrze wiedział, jak on sam się nazywa.Nazywał się.na-zywał.Miłość.Nazywał się miłość i spacerował ciemnymi ulicami, ponieważ Norma na niego czeka-ła.I znajdzie ją.Już niebawem.Zaczął się uśmiechać.Znów wędrował lekkim, tanecznym krokiem po Siedemdziesią-tej Trzeciej Ulicy.Zobaczył siedzące na schodkach małżeństwo.Obserwowali go: zadartagłowa, oczy wpatrzone w dal, lekki uśmiech na ustach.Kiedy ich minął, kobieta powiedziała:- Jak to się dzieje, że ty już tak nie wyglądasz?- Czego?- Nic, nic - odparła, nie spuszczając wzroku z młodego człowieka w szarym garnitu-rze, który znikał w ciemności nadchodzącej nocy, i myślała, że jeśli istnieje coś piękniejszegoniż wiosna, musi to być młodzieńcza miłość.KTOZ NA DRODZEKwadrans po dwudziestej drugiej Herb Tooklander zamierzał już zamykać na noc,kiedy do Tookey s Bar, który znajdował się w północnej części Falmouth, wpadł mężczyznaw eleganckim palcie.Miał zupełnie białą twarz i wytrzeszczone oczy.Był dziesiąty stycznia,czas, kiedy generalnie ludzie pogodzili się już z myślą, że złamali wszystkie swoje noworocz-ne postanowienia, a naokoło szalała burza śnieżna.Do wieczora napadało piętnaście centyme-trów, a pózniej śnieżyca przybrała jeszcze na sile.Dwukrotnie widzieliśmy Bilły ego Larribeew wysokiej kabinie pługa śnieżnego, który przejeżdżał przed oknami baru.Za drugim razemTo-okey wyniósł Billy emu piwo na koszt firmy - moja matka, która Bóg jeden wie, ilew swoim czasie wydoiła piwa u Tookeya, nazwałaby to lekkomyślną dobroczynnością
[ Pobierz całość w formacie PDF ]