[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo wysiłków, nie mogłem jednak dostrzec wysepki, ani nawetpowierzchni wody jeziora, a zorientowanie się w ich położeniubyło mi potrzebne do nocnej wyprawy po jeńców.Wróciłem do obozu i opowiedziałem Desiertowi cały przebiegwyprawy, po czym urządziliśmy radę wojenną.Nalegałem, abyprzede wszystkim wydobyć jeńców, ale Desierto wraz z Penąsprzeciwiali się temu stanowczo, a ponieważ byli w większości,musiałem rad nierad zgodzić się z nimi pozornie.W głębi duszyżywiłem nieodwołalny zamiar wykonania swego planu, mimo ichsprzeciwu, który motywo-wali tym, że możemy przecież osaczyćMbocovisów, tak jak to uczyniliśmy już z tamtymi oddziałami.- Tu - rzekłem - możliwy jest zupełnie inny obrót sprawy.Mbocovisowie mogą nam otwarcie zagrozić wymordowaniemjeńców, gdybyśmy zażądali, aby się poddali.191- Przecież na wysepce są tylko trzej dozorcy i jeńcy nie dadzą sięim wymordować.- Tak pan sądzi? Zapomina pan jednak, że strażnicy mają broń,podczas gdy nasi towarzysze są bezbronni i przy tym zapewnew więzach.A zresztą czy nie jest możliwe, że w razie napaduMbocovisowie zabiorą jeńców na łódz i uciekną z nimi?- Proszę pana! Nie sprzeczajmy się, bo to do niczego nie do-prowadzi.Lepiej pomyśleć nad planem napadu.- Ja stanowczo nie życzę sobie przelewać krwi, skoro bez tegomożna się obejść.Ten sam cel osiągniemy innym, niekrwawymsposobem.- I poniesiemy z miejsca straty - wtrącił Pena.- Nie, panie! Niemogę tym razem uczynić zadość pańskiej słynnejhumanitarności.Stanowczo mam jej już dosyć! Po co zresztąoszczędzać tych czerwono-skórych, którzy wciąż dybią na naszemienie i życie? Zwiat się przecież nie zawali, gdy sprzątniemykilku opryszków.Gdybyśmy postępowali z nimi łagodnie,zaczną nam znowu ciosać kołki na głowie, myśląc, że im toujdzie bezkarnie.- Tak, tak - potwierdził Desierto.- Musimy im dać taką nauczkę,żeby raz na zawsze popamiętali, co potraiimy.- Ha! - mruknąłem obojętnie.- Róbcie więc sobie, co chcecie.Dobrze jednak byłoby ukryć się teraz, dopóki widno, a niezaszkodzi =? też, jeśli na brzegu lasu ustawimy straże, bonużby Mbocovisowie wybrali się w tę stronę po coś i odkryli nas!- Oczywiście - odrzekł Desierto.- Musimy też wysłać zarazdwóch ludzi na zwiady.- Sądzę - rzekłem - że byłoby najlepiej, gdybym ja poszedł.Towarzysze moi nie mieli nic przeciw temu, więc poszedłem bezzwłoki na skraj lasu.O zmroku przyszedł do mnie Desiertodowiedzieć się, czy coś nie zaszło; jednak dotychczas nic nieświadczyło o jakiejś nadzwyczajnej czujności alboprzygotowaniach wojennych Mbocovi-sów.Wrócili z placućwiczeń do swych chat i zapewne poszli spać, bo dzicy nie siedząz wieczora przy świetle, jak ludzie cywilizowani, zwłaszcza, żewstają już o brzasku dnia.Po prawej stronie wsi pasterze rozpalili kilka ognisk.Można byłoprzypuszczać, że jedynie oni nie będą spać przez całą noc.Alebez względu na odległość, można się było z nimi nie liczyć.- Czerwonoskórzy zdaje się już śpią - rzekł Desierto.- Nie192 zazdroszczę im losu po przebudzeniu się.Ale zbyteczne jestjuż teraz, aby pan nadal tu siedział, bo na pewno już nikt ze wsinie przyjdzie do lasu o tej porze.- Słusznie.Możemy stąd odejść, zwłaszcza że trzeba się trochęzdrzemnąć, bo o świcie czeka nas praca nie lada.Tobasowiejuż spali oprócz dwóch, którzy stali na straży.Nie wdając się wrozmowę z Desiertem, owinąłem się w koc, odszedłem trochęna bok i położyłem się pod krzakiem, tak, by mnie towarzyszenie widzieli.Wokół panowała zupełna cisza, tylko od czasu doczasu parsknął któryś z koni, uwiązanych w pobliżu.Wciemnościach nocy nie można było nic dojrzeć nawet na półmetra przed sobą.Po uciążliwym marszu ludzie Desierta posnęlisnem twardym za -wyjątkiem czuwających strażników i mnie.Po dwóch godzinach, korzystając ze zmiany warty, podniosłemsię, chwyciłem sztucer i oddaliłem się po omacku, na czworakach,aby ułatwić sobie wymijanie pni i krzaków.Po wyjściu z lasu,spostrzegłem w oddali ogniska pasterskie.Ponad wsią leżała gęstaciemność.Wytknąłem sobie jako cel lagunę i podążyłem w jejkierunku.Aby się tam dostać, należało znacznie okrążyć wieś, conie było łatwe, gdyż.nie znałem dostatecznie okolicy.Mimowszystko udało mi się jakoś przedostać na drugą stronę wsi, nadbrzeg laguny, aż do zarośli bambusowych.Odszukanie miejsca,gdzie była ukryta łódz, kosz-towało mnie także sporo trudu.Wkońcu natraiiłem na ścieżkę prowadzącą ku lagunie i po pięciuminutach drogi spostrzegłem zwierciadło wody, poza którą czerniłsię pas lądu, a na nim błyszczało ognisko.Ze ścieżki zboczyłemkilkadziesiąt kroków w zarośla nadwod-ne, gdzie ziemia byłabagnista, w której grzązłem prawie po kolana.Nawykły do takichprzeszkód, ani pomyślałem, że nic łatwiejszego, jak utonąć w tymbagnisku. Więcej myślałem o tym, że lada chwila mogą mniepożreć żywcem aligatory
[ Pobierz całość w formacie PDF ]