[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czyli jeszcze jej nie tknął.Malachi wziął kilka głębokich oddechów.Mógłbyspróbować zastrzelić ich wszystkich.Spróbować, bo92nie wiadomo, jak to by się skończyło.Bushwhackerzysą świetni w strzelaniu.A poza tym, jeśli dojdzie dostrzelaniny, Justin Waller przede wszystkim zabijeShannon.Dla zwykłej przyjemności.Tu potrzebna jest dyplomacja.Wysunął się zzadrzewa, ustawił się tak, aby każdy mógł go sobiedokładnie obejrzeć.Pistolety w olstrach, szabla u bo�ku, ale ręce puste, swobodnie opuszczone.- Jesse! Jesse James! - zawołał głośno.W ułamku sekundy wszyscy bushwhackerzyoprzytomnieli.Na szary mundur Malachiego spoj�rzało pięć par czujnych oczu, błyszczących nadlufami koltów.Usłyszał rozdzierający krzyk Shannon:- Malachi! Ma.Justin zatkał dłonią jej usta.Wzrok Malachiego nachwilę spoczął na Shannon.Z niemym przesłaniem:Uspokój się, do cholery, uspokój się, dziewczyno!- Ej, chłopaki! - zawołał jeden z braci Youngerów.- Toż to ten głupi Reb, co chciał sam pokonać bandęczerwononogich.- Malachi Slater? - spytał Jesse, podchodząc bli�żej.Szedł czujny, spięty, ale na jego twarzy widniałuśmiech.- Brat Cole'a Slatera? Pan wie, że wasszukając Wszędzie porozwieszane są listy gończe.- Wiem.Dzięki za ostrzeżenie.- A co pan tutaj robi, kapitanie? Dlaczego niejedzie pan na południe?Pan i pańscy bracia powinniś�cie uciekać.- Racja, ale z tym trzeba trochę poczekać.Naj�pierw muszę odnalezć braci.A poza tym czerwono-93nodzy mają żonę Cole'a.Widzieliście zresztą sami, cosię działo na tamtej polanie.Ci czerwononodzy toludzie Haydena Fitza, a ten Fitz chce głowy mojegobrata.Przy okazji chce wykończyć także mnie i Ja-mie'ego.Jeden z braci Youngerów poderwał się z ziemi.- Kapitanie! - zawołał.- Ja widziałem się z Ja-mie'em jakieś dwa tygodnie temu.On słyszał jużo tych listach gończych i podąża teraz na południe.Pan nie wiedział o tym?- Nie.I dzięki za wiadomość.Malachi uśmiechnął się serdecznie do obu braciYoungerów i teraz wzrok jego spoczął na innymmężczyznie.Na Justinie Wallerze.Powoli przeszedłmiędzy drzewami i przykucnął koło nóg Justina.- Przyjechałem po nią.- Rozumiem, kapitanie.I bardzo mi przykro.Onajest moja.Shannon ugryzła go w rękę.Justin zawył i pod�niósł dłoń do ust, odsłaniając usta Shannon.- Malachi.- Zamknij się, Shannon.- Malachi.- Powiedziałem.Zamknij się - powtórzył przezzaciśnięte zęby i uśmiechnąwszy się, wymierzył jejpoliczek.Lekki.Ale wystarczyło, żeby Shannon osłu�piała, potem krzyknęła, a w jej pięknych błękitnychoczach zalśniły łzy.- Justin, jechałem tu bardzo długo.A nie jechałbymtaki szmat drogi za jakąś tam dziewczyną.Ta dziew�czyna to moja narzeczona, wkrótce bierzemy ślub.94Z ust Shannon wydobył się dzwięk nieartykuło�wany, coś w rodzaju sapnięcia.Malachi spojrzał nanią nieruchomym wzrokiem.- Coś tu nie pasuje, kapitanie - powiedział Justin,uśmiechając się szyderczo.- Przecież ona nienawidziRebów.Wszystkich.Myślę, że ona w ogóle nie widziróżnicy między bushwhackerami a żołnierzami z regu�larnej armii.A ja chcę, żeby przekonała się, jaksmakuje prawdziwy Reb.W jego głosie nie było ani cienia szacunku.Tylkoz trudem hamowana wściekłość.- Bez obaw, ona pozna, jak smakuje Reb - odparłspokojnie Malachi.- Jest przecież moją narzeczoną.Przechylił się ponad Justinem, w jego ręku błysnąłnóż.Przeciął więzy, Shannon natychmiast zerwałasię na równe nogi i rozcierając obolałe nadgarstki,skryła się za jego plecami.Justin również wstał.Obajmężczyzni przez chwilę mierzyli się wzrokiem.Ma�lachi wyciągnął rękę do tyłu, chwycił dłoń Shannoni pociągnął dziewczynę do przodu.- No, chodz tu, kochanie, ruszże się.Stań tuładnie i powiedz.- Ale co? - szepnęła zdezorientowana.- Powiedz im, że to nieprawda.Ty wcale nienienawidzisz Rebów.Milczała.A on czuł, jak wielki ma teraz ona zamętw głowie.I wyczuwał coś jeszcze.Delikatny zapachperfum, który jakimś cudem zachował się na brud�nym, umęczonym ciele dziewczyny.Ale to umęczo�ne ciało miał ochotę sprać teraz własnymi rękami.- Powiedz im, Shannon.95- Ja.ja nie.Krztusiła się własnymi słowami.Przeżywała mę�kę, prawdziwą mękę, ale dopowiedziała do końca.- Ja.nie nienawidzę.Rebów.- Bzdura! - krzyknął Frank.- Ona wcale nie jestpańską narzeczoną, kapitanie!- Nie jest? - powtórzył przeciągle Malachi.Czuł,że jeszcze chwila i szlag go trafi.Szarpnął Shannon,przyciągnął do siebie.- Kochanie? Czyżbyś nie była moją narzeczoną?Objął ją mocno, spojrzał w błękitne oczy.A jego,kobaltowe, płonęły.- No jak, kochanie?Nareszcie.W jej oczach pojawił się błysk zro�zumienia.Pojęła, że jej wolność zależy od tego, czyzdecyduje się wykonać pewien ruch.Zdecydowałasię.Jej ramiona owinęły się wokół jego szyi.- Kochany, jakżeby miało być inaczej ?Różowe, pełne usta, kusząco rozchylone, skwap�liwie przywarły do jego warg
[ Pobierz całość w formacie PDF ]