[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znowu spojrzał na bramę, do której tak rozpaczliwie chciałdobiec, ale teraz już prawie nie posuwał się do przodu, tylkotruchtał w miejscu -wiedziałam, że dogonimy go, zanim zdoławypaść na drogę.W tym momencie uświadomiłam sobie, że chichoczę zekscytacji, że już nie mogę się doczekać, kiedy wreszciedopadniemy tego ohydnego grubasa i mama go zastrzeli.Przeztych kilka sekund, zanim się z nim zrównałyśmy, biegnąc bosopo żwirze podjazdu z powiewającymi połami szlafroka, czułamcoś, czego nie czułam nigdy wcześniej.Było to uczuciesłodkiego, wyzwalającego triumfu, silne jak narkotyk.Zupełniejakby wszystko, co było w moim życiu sztuczne, nagle znikło,zastąpione jakąś pierwotną prawdą, starszą niż samo życie.Czułam się jak olbrzym, czułam się jak Bóg!A potem byłyśmy już tak blisko, że gdybym wyciągnęła rękę,mogłabym chwycić szantażystę za przepocony żółtypodkoszulek.Mama, ciągle przyciskając lewą dłoń do boku,uniosła prawą rękę, w której trzymała rewolwer, zaczekała, ażtylko kilka centymetrów dzieliło wylot lufy od wałków tłuszczuna plecach mężczyzny, i pociągnęła za spust.Wystrzał był tak ogłuszający, że nie tyle go usłyszałam, ileraczej poczułam, kiedy odbił się głębokim rezonansem w mojejpiersi.Chwilę pózniej grubas runął twarzą na żwir jakpowalony dąb.42Mama próbowała zabezpieczyć rewolwer, ale tak bardzodrżały jej ręce, że minęły wieki, nim wreszcie zdołała to zrobić.Schowała broń do kieszeni bluzy i wzięła głęboki oddech.Wyczerpana pościgiem, usiadłam na jednym z wapiennychgłazów na poboczu.Oparłam głowę na rękach i próbujączapanować nad oddechem, rozejrzałam się dookoła.Ptaki,spłoszone przez strzały, znowu zaczęły się zbierać nawierzchołkach drzew.wierkały żwawo, jakby rozprawiały oostatnim zwrocie akcji dramatu, który oglądały z wysoka.Spojrzałam na swoje stopy.Były czarne od brudu, pokrytesetkami małych wgłębień i zadrapań.Podniosłam wzrok na mamę i spytałam:- Myślisz, że ktoś słyszał te strzały? Były takie głośne.Mruknęła coś pod nosem, bo właśnie próbowała odwrócićogromne cielsko szantażysty, który leżał na środku podjazdujak martwy wieloryb.Musiał umrzeć, zanim runął na ziemię,bo nie wyciągnął przed siebie umięśnionych ramion, byzamortyzować upadek, i teraz leżały pod nim, przygniecionegigantycznym brzuchem.Mama przyłożyła dwa palce do jego szyi.- Nie wyczuwam pulsu - powiedziała szeptem, jakby niechciała go obudzić.- Nie żyje.Wiedziałam, że musimy szybko zabrać stąd ciało, bo ktośmoże je zobaczyć, przejeżdżając drogą, ale potrzebowałamchwili odpoczynku.Chciałam uspokoić oddech i oswoić się ztym, co się właśnie stało.Nie byłam pewna, czy się nie załamię,jeśli sobie tego odmówię.Czy dam radę przejść przez następnyetap - pozbycia się ciała i samochodu.- Dziwne - mruknęła mama.- Co? - spytałam, podnosząc głowę.- Chodz tu i pomóż mi go odwrócić.Wstałam niechętnie i podeszłam do niej.Pochyliła się nadciałem i chwyciła prawe przedramię, a ja pociągnęłam za szaredresowe spodnie na biodrze.Musiałyśmy wytężyć wszystkiesiły, ale w końcu środek ciężkości zmienił położenie i zwłokigrubasa opadły na plecy.Zaczęłam gorączkowo wycierać ręce oszlafrok, bo poczułam, że dotknęłam czegoś wilgotnego.Bez okularów, które potoczyły się po żwirze, kiedy martwyszantażysta upadł, jego twarz wyglądała zupełnie inaczej - byładziwnie naga, niemal pozbawiona rysów.Miał zamknięte oczy,a gniewny wyraz, z jakim krzyczał coś do nas, uciekając,zniknął.Teraz wydawał się spokojny, niemal pogodny.Wyglądał jak jowialny wujaszek, który zawsze ma napodorędziu jakąś zabawną anegdotę, zmarły niespodziewaniepodczas drzemki na kanapie tuż po obfitym niedzielnymobiedzie.Krótkie, umięśnione ramiona leżały wzdłuż tułowia.Wiele czasu musiał spędzić na siłowni, żeby móc gołymi rękamiwyważać drzwi - i tylko po to, by w chwili potrzeby, uniesionew poddań- czym geście, okazały się całkiem bezużyteczne.Patrząc na to martwe ciało, nie czułam nic, zupełnie nic.%7ładnego żalu.%7ładnych wyrzutów sumienia.To nie byłczłowiek, którego należało opłakiwać - to był tylko problem,który należało rozwiązać.Teraz musiałyśmy znalezć jakiśsposób, żeby pozbyć się tego wielkiego cielska i samochodu -trudno było w to uwierzyć, ale musiałyśmy zrobić coś zturkusowym gruchotem już po raz drugi.- Nie ma krwi - wymamrotała mama, bardziej do siebie niżdo mnie.- Jak to, nie ma krwi? Musi być krew!- Sama zobacz.Nie ma krwi.Ani rany po kuli.Miała rację.Głowa, w której powinien widnieć otwórpo kuli, wydawała się nietknięta.%7łółty podkoszulek opiętyna ogromnym brzuchu był przepocony i poplamiony tłuszczem,ale nie było na nim ani jednej kropli krwi.Poza małymskaleczeniem na brodzie i rozciętym czołem, którym uderzył wziemię, upadając, grubas nie miał żadnych obrażeń.Zaczęłam coś mówić, ale mama nagle ruszyła przed siebie.- Masz rację! - zawołałam za nią, zaskoczona i zdez-orientowana.- Nic nie ma! Nic zupełnie!- A spójrz na to! - Stanęła przy prawym słupku bramy iwskazała ręką jego szczyt, wyraznie wyszczerbiony.-Musiałam znowu chybić - powiedziała z niedowierzaniem.-To niewiarygodne, ale najwyrazniej znowu chybiłam.Zodległości pięciu centymetrów!Ruszyła z powrotem, podnosząc po drodze okularyszantażysty, które okazały się nienaruszone
[ Pobierz całość w formacie PDF ]