[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Mhm. Jeff kręcił korbką kołowrotka. Wiesz, czego nie rozumiem?Dlaczego zostałeś wezwany do Tory jako drugi. Bo należę do plemienia Lewitów. Plemienia? Takiego jak indiańskie? Właśnie, jak indiańskie. Wyjaśnił, że z dwunastu pierwotnych plemion po-zostały trzy. Kohenowie, potomkowie kapłanów, są wzywani pierwsi.Potem Le-wici, których przodkami byli urzędnicy świątynni, poeci i muzycy.Wreszcie Izraelici,przedstawiciele wszystkich innych plemion, które zlały się w jedno.Jeff wykonał kolejny rzut. Skąd wiesz, że jesteś Lewitą? Od ojca, któremu powiedział jego ojciec. Hej! Jeff zaciął rybę, natychmiast ją stracił, lecz już kilka sekund pózniejmiał następne podbicie.Tym razem prawidłowo uniósł szczytówkę wędziska i wyho-lował na brzeg niewielkiego żółtego bassa. Jak myślisz, wymiarowy? zapytał ojca. Patelniak. Ja też powiem swojemu synowi. Podał Harry'emu rybę, a kiedy przez mo-ment obaj trzymali twarde, zimne żywe ciało, mogło się zdawać, że uczestniczą w ja-kimś rytuale. Mam nadzieję rzekł Harry.W listopadzie otrzymał list z prośbą, aby awansem wpłacił do Diamentowej Kor-poracji De Beers składkę za najbliższą dostawę, i z agendą przesyłek na najbliższyrok.Oznaczało to, że został przyjęty do grona Dwustu Pięćdziesięciu na miejsce ojca.Nie miał pojęcia, dlaczego decyzji nie podjęto wcześniej ani na jakiej podstawie wy-brano jego, wiedział jednak, iż od tej chwili rytm jego życia będą regulowały pa-czuszki z Londynu przychodzące dziesięć razy do roku.Przebieg jego życia, sukcesy nie budziły w nim wyrzutów sumienia, z troskąwszakże czytał o kolejnym ataku rakietowym na Kiriat Szemonę, mając tylko nadzie-ję, że nic złego nie spotkało ani rabina, który pomógł mu odnalezć zaginionego mężaRacheli Silitsky, ani jego żony i dziecka.Rankami, zamiast iść prosto do swojego sklepu przy Piątej Alei, parkował cza-sem w pobliżu Czterdziestej Siódmej Ulicy i ruszał na przechadzkę, mijając niskichbrodatych mężczyzn, którzy w niechlujnych bramach, pełniących rolę ich kantorów,wyciągali z kieszeni wytłuszczone koperty z cudownymi skarbami.W Klubie Han-dlarzy Diamentów przechodził przez salę ekspozycyjną, gdzie dealerzy badali kamie-nie w miękkim świetle z północy, i wkraczał do kaplicy.Większość chasydów odby-wała modły w autobusach dowożących ich na Czterdziestą Siódmą, zawsze jednakudawało się jakoś zebrać minjan, dziesięć osób niezbędnych, aby odmówić Kadisz.Harry zdawał sobie sprawę, że nieregularne odmawianie modlitwy za zmarłych niema sensu.Nie logika wszakże wyznaczała ostatnio tok jego poczynań.Zima była sroga, kraj bez opamiętania wypalał arabską ropę.W mrozne porankiHarry i Sid Lawrenson rąbali drewno do kominka albo przycinali jabłonki.Przy oka-zji Harry wybrał miejsca na zasadzenie nowych drzewek zwanych senapkami.Samczuł się jak drzewo, które w końcu zapuściło korzenie.Znakami orientacyjnymi i miarą jego życia były kamienie.Na cmentarzu do-strzegł, iż jacyś goście zostawili na grobie jego ojca siedem kamyków.Granat postanowił podarować Jeffowi; może co stałoby się zdrowszą tradycją kamień ich plemienia będzie przekazywany z ojca na syna otwarcie.Prawie niemyślał o tkwiącym teraz bezpiecznie w Tiarze Grzegorza żółtym diamencie, którykupił w Izraelu, częściej za to o Diamencie Inkwizycji, zastanawiając się, czy przy-ciąga niekiedy uwagę krzątającej się po salach muzeum ciemnoskórej kobiety.Pod-czas bezsennych nocy, kiedy nienazwane lęki wypełzały z przeszłości i jego genów,kiedy dygotał wstrząsany niczym nie uzasadnionym dreszczem, kiedy prześladowałygo krzyki, których nigdy nie słyszał wtedy rozmyślał o sześciu żółtych diamentachAlfreda Hopemana.Ale nigdy nie żałował, że nie ma ich już w szufladzie biurka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]