[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Młokos wyskoczył z kryjówki.Innych jezdzców nie było widać, mógł159więc iść sprawdzić, czy ci jeszcze żyją.Podbiegł.Meksykanin miałprzetrącony krzyż, Leffingwell dostał w płuca.Krwawa piana gotowałamu się na ustach.Wił się z bólu.Nie mogąc dobyć głosu, pokazywał narewolwer w ręku swego zabójcy z niemą prośbą, żeby go dobił.Młokosuśmiechnął się i zszedł do Tonia.XXXIIIDługo, długo panowała cisza.Cień wypełnił wyrwę po brzegi.Toniożył.Niebawem zajdzie słońce.Wtem zaszumiało w powietrzu i Młokos zobaczył sępa.Pożeraczpadliny leciał tak nisko, że widać było gołą szyję i wielkie, ażurowepióra na końcach skrzydeł.Pióra te wydawały się stare i wytarte jakbyod wielu lotów.Pokazał się drugi zwiastun śmierci, potem trzeci.Dziwne, że Ru-briz i jego ludzie nie zwrócili uwagi na straszne ptaszyska.Młokos nie dokończył tej myśli, gdy w ciszy zakrzyczały liczne głosyi zahuczał tętent galopu.Muszą dobrze orać ostrogami, skoro po ta-kim dniu jeszcze mogą przynaglać zmordowane wierzchowce do galo-pu.Chlusnął wodą w twarz Toniowi i dalej wachlował.Donośny głos poraził go do dna duszy! Ot! Jakby grzmiąca falauderzyła o brzeg po całodniowej, rozszemranej ciszy.Mateo Rubriz!Herszt przykazywał swoim diabłom rozproszyć się i gonić na złamaniekarku, bo inaczej nie schwytają tego szatana-Młokosa! Z całej pogoniMłokos najbardziej pragnął uśmiercić Leffingwella i Rafaela i właśnieci dwaj padli od jego kul.Grzmot kopyt.Przestał wachlować Tonia i czekał w gotowości z rewolwerami wrękach.Burza przeleciała obok, jak gdyby gnali prosto w pułapkę, aleoddaliła się.Może nie przeszło przez myśl żadnemu z tych zbirów, żezabójca, którego szukali, ukrył się w dziurze jak robak.Tętent ucichł nagle.Młokos wstał i wyjrzał na zaróżowione zacho-dem szczyty.Rozróżnił sylwetki oddalających się jezdzców i na dwóchsiodłach bezwładne ciężary.Uśmiechnął się lekko.160Wiatr się zrywał.Czuł go na twarzy.Silniejszy powiew poruszyłduszne, gorące powietrze w wyrwie.Młokos znów przykucnął przyToniu.Było jeszcze na tyle widno, że mógł się przyjrzeć jego twarzy.Ranny mamrotał bez przerwy.Po jakimś czasie Młokos znów wyjrzał na świat.Wzgórza były czar-ne, dolina jak stojące jezioro, niebo upstrzone gwiazdami.Nachylił sięnad towarzyszem: Tonio!Przypuszczał, że usłyszy bredzenie.Ku jego zdumieniu przytomnygłos odkrzyknął trwożnie. Jestem, jestem!Młokos ujął Tonia pod pachy i posadził. Idziemy. Dokąd, Montana? Daleko. Gdzie jesteśmy? W pułapce, ale musimy iść.Podniósł Tonia, wyprostował się i przytrzymał go na nogach. Możesz iść, Tonio? Nie wiem.Chyba. Oprzyj się na mnie.Mocno.O, tak.Ujdziemy kawałek, to sięrozruszasz.Istotnie Tonio rozruszał się.Przebyli płaskie dno doliny, lecz napierwszym stoku Tonio potknął się i runął, aż jęknęło.Młokos pomógłmu wstać.Tonio potykał się, ale szedł.Zwolnili kroku.Tonio oddychałurywanie.Znów upadł.Młokos objął go i znów podniósł.Odtąd mocniej gopodtrzymywał.Wydostali się na wierzchołek niskiego pagórka, skądroztaczał się widok na równinę.Młokos posadził towarzysza. Gdzie jesteśmy? zapytał znów Tonio. Kryliśmy się w tych wzgórzach całe popołudnie.Byłeś nieprzy-tomny, dusiłeś się, ale pewnie tego nie pamiętasz.Ciągnęliśmy przezwzgórza, spodziewałem się, że dobijemy do Rio Grande.Ale ledwiewyjechaliśmy na skraj równiny, ukazali się przed nami zaganiaczeRubriza.Musieliśmy zawrócić.Nie było się gdzie schować, więc spu-ściliśmy się do wyrwy w samym środku doliny.Prażyliśmy się tam161długie godziny.Rubriz szukał, ale jakoś nie trafił na nas.Po zmrokupostawiłem cię na nogi.Myślałem, że uda nam się ujść pieszo.Ale samrozumiesz, jak rzeczy stoją.Pokazał ręką.W tę przeklętą pustynną noc powietrze wydawało sięczyste, niezasnute ani odrobiną kurzu.Gwiazdy jaśniały niby rojedrobnych księżyców.Ranny zrozumiał: Jeżdżą po równinie tam i zpowrotem, tam i z powrotem, cholera! Widzę ich. Rubriz wie, że dla nas jest tylko jedna droga; na północ rzekłMłokos. Więc rozsypał swoich zbójców i będą jezdzili całą noc.Oświcie wróci przeszukiwać wzgórza.Myślałem, że może nam się udaprzedostać.Gdyby noc była ciemniejsza, może by się udało, ale tak nie ma co marzyć! We dwóch się nie uda.Masz kulę u nogi.Ale sam może byś sięprzedarł rzekł Tonio. Nie, nie opuszczę cię.Milczenie.Montana skręcił papierosa. Zapalisz, Tonio? Nie.Młokos zapalił i jął się zaciągać dymem.Po jakiejś chwili Tonio za-pytał: Na co to poświęcenie? Jestem dla ciebie niczym. E, coś ci powiem.Jesteśmy obaj skazani, to pewne.Siedzimy tujak dwa upiory i patrzymy na świat, z którym już nas nic nie łączy.Ha!Mogę powiedzieć.Masz siostrę.W tym rzecz.Tonio zaczął kiwać głową. Jakie to dziwne.Wspomniałeś ją, i teraz widzę ją jak żywą. Taką ma siłę. A matka? Moja matka? dopytywał się Lavery. Twoja matka sama jedna zapełniłaby człowiekowi świat.Takakobieta może. Rozumiem przerwał Tonio. Słuchaj.Twoje poświęcenie jestchybione.Nie jestem godzien.Ale ponieważ obaj jesteśmy skazani,więc ci coś powiem.Na twoim miejscu postąpiłbym tak samo jak ty. Wiem.Inaczej dawno bym cię porzucił.Zamilkli.Na wschodzie trysnęło trójkątne światło, w ślad za nimwytoczył się księżyc, niewiarygodnie olbrzymi.162 Przy tej jasności mogą nas zobaczyć mruknął Młokos. No i co z tego? Prawda.Co z tego?Księżyc zmalał, lecz blask jego stał się tak silny, że przygasiłwszystkie gwiazdy naokoło. Zobaczyli nas.Zbierają się, by nas otoczyć! rzekł Tonio.Na płaskiej pustyni, prawie na wprost czatowni skazańców, zjeż-dżali się w kupę rozproszeni jezdzcy.Drobne, czarne, niewyrazne po-stacie nadciągały z obu stron. Jak się czujesz, Tonio? Dobrze.Nie mam gorączki, tylko rana jeszcze piecze. Drugi raz upadłeś na to ramię przy podejściu pod górę? Właśnie.Młokos pokazał palcem. Nie widzą nas.Gotują kawę.W środku rosnącej grupy zamigotał żółty ogień.Teraz, kiedy księ-życ świecił tak jasno, nie było potrzeby patrolowania pustyni, gdyżsrebrzyste światło rzucało jak okiem sięgnąć czarne cienie przy każ-dym krzaku, przy każdym głazie. Zostań tu szepnął Młokos. Mam myśl. Będę posłuszny. Spuszczę się na pustynię.Spróbuję.Może się uda.Nadzieja sła-ba, ale nie zawadzi spróbować. Idz z Bogiem.Tonio wyciągnął rękę.Młokos zgniótł ją w długim uścisku, gdyż ob-rócona na światło twarz Tonia wydała mu się bardziej podobna domatki niż kiedykolwiek, ba! bez mała w tym samym wieku. Do widzenia! I Młokos zszedł szybko po pochyłości.XXXIVW bandzie Rubriza, która teraz zebrała się koło nocnego posiłku,było ze dwudziestu ludzi.Koni mieli dwa razy tyle, gdyż zwyczajemIndian ciągnęli z sobą luzaki.Tabun pasł się, gdzie była trawa, w roz-proszonej gromadzie pod okiem jednego bandyty.Właśnie ta okolicz-ność nasunęła Młokosowi myśl o fortelu.163Znalazłszy się na równinie czołgał się od krzaczka do głazu, od gła-zu do krzaczka, jak wąż czy drapieżnik.Z boku dolatywały go terkotli-we głosy Meksykan, a ich ciemne sylwetki otaczające ognisko corazbliżej, rysowały się na tle bladej pustyni i jeszcze bledszego nieba.Zadudniły kopyta, zaskrzypiało siodło Młokos przywarł do pia-sku.Wartownik przejechał obok, zganiając konie, które zbyt się odda-liły
[ Pobierz całość w formacie PDF ]