[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jeden z Zegarowych bogów.Jedno z Jhebbalowych dzieci, co nie pamiętało i któretrza było trzymać przykute do ołtarza.Małpa - byk.Piktowie mają je za poświęconeWłochatemu Bóstwu, które żywię na księżycu - bogowi-gorylowi Gullah.- Dnieje.Tu jest zacne miejsce, by się skryć, póki się nie dowiemy, jak też blisko są nanaszym tropie.Pewnie trza będzie nocy czekać, żeby przebić się ku rzece.Niewysokie wzgórze wznosiło się przed nimi, opasane i pokryte gęstwą drzew i zarośli.Tuż pod wierzchołkiem Conan wśliznął się w labirynt sterczących skałek, zwieńczonychgęstymi krzakami.Leżąc między nimi, mogli obserwować puszczę w dole, sami nie będącwidzianymi.Dobre to było miejsce na kryjówkę i do obrony.Balthus nie wierzył, że nawet Piktmógłby ich wytropić na owym skalistym podłożu, po którym kroczyli przez cztery czy pięćostatnich mil, ale wciąż się lękał posłusznych Zogarowi bestii.Zachwiała się nieco jego wiaraw osobliwy symbol.Ale Conan odrzucał możliwość, by mogły wyśledzić ich zwierzęta.Upiorna białość rozsnuła się wśród gęstych gałęzi; widoczne skrawki nieba zmieniłyodcień, z fioletów na błękitny.Balthus czuł szarpiące szpony głodu, choć pragnienie zaspokoiłbył przy strumyku, który mijali.Panowała zupełna cisza i tylko czasem zakwilił ptak.Nie byłojuż słychać bębnów.Myśli Balthusa wróciły do ponurej sceny przed chramem.- To strusie pióra miał na sobie Zogar Sag - powiedział.- Widziałem je na hełmachrycerzy, co dążyli ze wschodu, by odwiedzić baronów pogranicza.Nie masz strusi w tejpuszczy, czyż nie tak?- Są z Kush - odrzekł Conan.- Kęs drogi stąd, na zachód, leży brzeg morski.Korabiez Zingary przybywają od czasu do czasu i szczepom z wybrzeża sprzedają oręż, ozdoby i winoza skóry, rudę miedzi i złoty pył.Czasem handlują strusimi piórami, które mają odStygijczyków i które ci z kolei dostają od czarnych plemion z Kush, co leży na południe odStygli.Piktyjscy szamani dobrze za nie płacą.Ale wielce hazardowny to handel.Leżyw charakterze Piktów próbować zawładnąć okrętem.I wybrzeże niebezpieczne jest dlastatków.%7łeglowałem wzdłuż niego, gdym był z piratami Wysp Baracha, co leżą na południowyzachód od Zingary.Balthus z podziwem popatrzył na towarzysza.- Wiedziałem, żeś nie strawił całego żywota na tym pograniczu.Wspomniałeś o parudalekich miejscach.Dużoś podróżował?- Dalekom bywał; dalej nizli jakikolwiek inny człek z mego ludu.Widziałem wszystkiewielkie miasta Hyboryjczyków, Shemitów, Stygijczyków i Hyrkańczyków.Wędrowałem ponieznanych krainach na południe od czarnych królestw Kush, i na zachód od Morza Vilayet.Byłem kapitanem najemników, korsarzem, munganem, włóczęgą bez grosza, generałem -piekło! Byłem wszystkim, tylko nie królem cywilizowanej krainy, a i królem może zostanę,nim zemrę.Myśl ta sprawiła mu przyjemność i wykrzywił oblicze w uśmiechu.Potem wzruszyłramionami i potężną swą postać rozciągnął na skale.- Ale i ten żywot równie dobry, jak każdy inny.Nie wiem, jak długo ostanę na granicy:tydzień, miesiąc, rok.Włóczęgowską mam naturę.Tak dobrze na pograniczu, jak gdziekolwiekindziej.Balthus począł obserwować rozciągającą się w dole puszczę.W każdej chwilispodziewał się, że z listowia wyłoni się malowane srogie oblicze.Ale mijały godziny i żadneskradające się stopy nie zakłócały panującej ciszy.Balthus uwierzył, że Piktowie zgubili śladi poniechali pogoni.Conan stawał się niespokojny.- Powinniśmy wypatrzyć oddziały, co za nami prze- czesują puszczę.Jeśli zaniechalipościgu, to tylko dlatego, że mają na oku lepszą zwierzynę.Mogą się zbierać, by przekroczyćrzekę i uderzyć na fort.- Czy zabrnęliby tak daleko na południe, jeśli zgubili ślad?- Stracili trop, bez ochyby; inaczej już dawno siedzieliby nam na karkach.W zwykłychwarunkach przetrząsaliby las na wiele mil w każdym kierunku.I paru przeszłoby w takiejodległości, że byłoby ich widać ze wzgórza.Muszą się gotować do przekroczenia rzeki.Trzanam spróbować szczęścia i ruszyć ku rzece.Zsuwając się w dół po skałach, Balthus czuł mrowienie między łopatkami, bo zdawałomu się, że lada chwila niszcząca nawała strzał runie z zielonej gęstwy.Lękał się, że Piktowiewyśledzili ich jednak i czekają w zasadzce.Ale Conan był przekonany, że nie ma wrogóww pobliżu - i miał rację.- Wieleśmy mil na południe od wioski - mruknął.- Ruszamy prosto ku rzece.Nie wiem,jak daleko w dół rzeki pociągnęli.Miejmy nadzieję, że jesteśmy dalej.Z pośpiechem, który Balthusowi zdał się nierozwagą, podążyli na wschód.Las był jakwymarły.Conan sądził, że wszyscy Piktowie zgromadzili się w pobliżu Gwaweli, jeśliw istocie nie przekroczyli jeszcze rzeki.Nie wierzył jednak, by mieli to uczynić za dnia.Któryś z tropicieli niechybnie by ich dostrzegł i alarm podniósł.Przeprawią się poniżeji powyżej fortu, gdzie nie wypatrzą ich straże.Potem inni wsiądą w czółna i skierują się wprostna częstokół przy rzece.Gdy tylko zaatakują, ci, co skryli się w gęstwie na wschodnim brzegu,napadną na fort z innych stron.Próbowali tego raniej, ale skończyli z podziurawionymikałdunami i posiekanymi flakami.Ale teraz dość mają ludzi, by rzetelny szturm przypuścić.Sunęli bez zatrzymania, choć Balthus tęsknie spoglądał na przemykające międzykonarami wiewiórki, które mógłby strącić rzutem topora.Z westchnieniem podciągnął swójszeroki pas.Wieczna cisza i mrok panujące w pierwotnej puszczy poczynały go przygnębiać.Uświadomił sobie, że wraca myślą do zagajników i skąpanych w słońcu łąk Tauranu, żewspomina krzepiący obraz ojcowego domu o spadzistym dachu i diamentowo skrzących sięoknach, tłustych krów skubiących gęstą, soczystą trawę, że tęskni za szczerą kompaniążylastych oraczy i pasterzy o nagich, ogorzałych ramionach.Czuł się samotnie, mimo że miał towarzysza.Conan w takim stopniu stanowił cząstkępuszczy, w jakim Balthus był jej obcy.Mógł Cymmeryjczyk spędzić łata w wielkich grodachświata; mógł kroczyć ramię w ramię z ich władcami; mógł nawet pewnego dnia ucieleśnić swąszaleńczą mrzonkę i zostać królem cywilizowanego ludu - zdarzały się rzeczy dziwniejsze.Alenie przestał być barbarzyńcą.Obchodziły go tylko najprostsze prawa życia.Nie miały dlańznaczenia owe ciepłe serdeczności małych, miłych spraw, owe sentymenty i rozkoszne banały,które składają się na znaczną część żywota ludzi cywilizowanych.Wilk nie przestaje byćwilkiem tylko dlatego, że kaprys losu rzuca go w zgraję psów łańcuchowych.Rozlew krwi,przemoc i okrucieństwo były naturalnymi ogniwami żywota, który Conan znał; nie rozumiał inie mógł zrozumieć tych tak drogich sercom cywilizowanych niewiast i mężów drobnostek.Wydłużały się cienie, gdy dotarli do rzeki i wyjrzeli przez obrastające brzegi zarośla.Wzrok sięgał jakąś milę w każdym kierunku.Powierzchnia posępnego nurtu była pusta.Conanzerknął na drugi brzeg.- Tu znów musimy zaryzykować.Musimy przepłynąć rzekę.Nie wiemy, czy sięprzeprawili, czy nie.Ten tam las może się od nich roić.Ale trza nam zaryzykować.Jesteśmyjakich sześć mil na południe od Gwaweli.Zwinął się i pochylił, gdy zabrzękła cięciwa.Coś na kształt białej smugi światłaprzemknęło przez zarośla.Balthus wiedział, że to strzała.A potem iście tygrysim skokiem Conan przesadził krzaki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]