[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To znaczy, Emdopiero z nią o tym rozmawia, ale nie sądzę, żeby miała odmówić.Jesteście naszymi najlepszymi przyjaciółmi.Charles nieomal miażdżył Tomowi palce.— Jestem taki szczęśliwy — w jego głosie brzmiała szczerość iwzruszenie.— Stary, nawet nie wiesz, jaki jestem szczęśliwy.RSTom nie wiedział, co robić.Bał się, że blask ognia zdradzirozpacz wyzierającą z jego twarzy, złapał więc przyjaciela za kark iprzycisnął mocno.— Oby tak zostało, Charles.Oby tak zostało, nikt bardziej niż tyna to nie zasługuje.Charles położył dłoń na jego plecach.Odsunęli się o krok.— Hmm.— Tom potarł czubek nosa, odchrząknął zakłopotanyi wetknął ręce do kieszeni spodni.— Jeszcze trochę i rozkleimy sięjak baby.Zawstydzeni, parsknęli śmiechem.— Dobra.Mam kilka gwoździ do wbicia.361— A ja muszę wyklepać kątownik.— No więc?— No więc do roboty.— Już mnie nie ma.Gdy Tom został w kuźni sam, ogarnęła go panika.Czuł, jakzaciska się wokół niego żelazna obręcz, pyton szukający zakąski nadrugie śniadanie.Ona to zrobi — powtarzał w duchu.Myśli, że znalazłarozwiązanie: przyspieszyć ślub i zasłonić się przysięgą przed własnymsercem.Robi to właśnie dlatego, może nie?Chcesz jej przeszkodzić?Na pewno spróbuję.Niezły z ciebie przyjaciel.Idź do diabła!RSZaładował wóz obornikiem — jedyny pretekst, który napoczekaniu przyszedł mu do głowy — i zaprzągł Lizę i Rexa.Ruszyłw dół Main Street, aż do skrzyżowania z Burkitt Street, skąd musiałzobaczyć z daleka, jak wraca od Tarsy.Obojętnie, czy pójdzie prostodo domu czy do miasta, spotka ją i tak.— Prrr — zatrzymał konie i rozejrzał się uważnie.Zszedł zkozła najwolniej, jak mógł, bez zwracania na siebie szczególnejuwagi, i okrążył zaprzęg badając końskie kopyta.Podniósł prawąprzednią nogę Lizy, sprawdził podkowę i przejechał dłonią po pęcinie,zerkając ukradkiem w górę ulicy.Podkowa trzymała jak należy.Pęcina była gładka.Opuścił kopyto i zajął się Rexem, potem362prowadził konie za uzdę, krok po kroku, zaniepokojony nie istniejącym utykaniem.Znów spojrzał w stronę domu Tarsy — ani żywej duszy.Udawał, że poprawia uzdę, prostuje poskręcane cugle i jeszczeraz rzucił okiem na boczną ulicę.Nareszcie.Przechodziła na drugąstronę w brązowym płaszczyku i układanej sukni, szła do domu.Dzień był wyjątkowo jasny, śnieg oślepiał boleśnie w ostrym,południowym słońcu.Jej postać odcinała się od lśniącej bieli jakciemna plama atramentu na świeżej bibułce.Wskoczył na wóz i poprowadził konie w górę, na skrzyżowaniuz Jefferson Street skręcił w prawo, po czym jechał za nią, patrząc nafalującą w rytm kroków spódnicę, czując, jak na sam jej widok sercebije mu szybciej.Szła z opuszczoną głową, jedną ręką przyciskając dopiersi końce czerwonego szala.Jej krok był taki, jak ona sama —RSenergiczny, sprężysty.Będzie doskonałą gospodynią, choć może niezdaje sobie z tego sprawy.Będzie prowadzić dom i dbać o rodzinęz takim samym oddaniem, z jakim pracuje w stajni, pielęgnujezwierzęta.Taką już miała naturę.Tom dobrze o tym wiedział i życzyłsobie, by ten dom i ta rodzina należały do niego.Gdy od domu Tarsy dzieliły ich dwie przecznice, zrównał się zdziewczyną.— Witaj, Emily.Podskoczyła, jakby poczuła na plecach lufę pistoletu.Podniosławzrok na Toma, w jej oczach czaił się strach, dłoń mocniejprzycisnęła do piersi czerwony szalik.363— Blado wyglądasz — zauważył posępnie.— Powiedziałam ci, żebyś zostawił mnie w spokoju.Odwróciłasię gwałtownie i ruszyła przed siebie, on zaś towarzyszył jej z prawejstrony, zmuszając konie do powolnego stępa.— Mhm.— No więc idź sobie!Poświęcił tej myśli może.ułamek sekundy.— Przed chwilą był u mnie Charles.Maszerowała tak energicznie, że spódnica podskakiwała przykażdym długim, zdecydowanym kroku.— Wybacz, że nie składam ci gratulacji — dodał sucho.—Odejdź!— Na to nie licz, oberwańcu.Przyjechałem tu na zawsze ibędziesz się musiała do mojej obecności przyzwyczaić.Tarsy sięRSzgodziła?— Tak.— I chcesz, żebyśmy oboje przed Bogiem i pastoremVasselerem błogosławili waszemu małżeństwu?— To nie był mój pomysł.— Bardzo pocieszające.— Nie mógłbyś porozmawiać z kimś innym? Widzi nas całemiasto.— Może cię podwieźć?— Na kupie gnoju? — rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.364— Powiedz tylko słowo, a zjawię się na czele białej floty, zanim zdążysz dojść do domu.Przystanęła i spojrzała na niego umęczonym wzrokiem.— Tom, wychodzę za niego za mąż, nie rozumiesz?— Rozumiem.Tylko ty nie rozumiesz, dlaczego to robisz.Robisz to ze strachu, Emily!— Postępuję rozsądnie.— Zwolniła trochę, jakby dając zawygraną.On też zwolnił, konie zostały o kilka kroków za nią.Tompatrzył,jak ucieka przed nim, przed swoim sercem, przedniezaprzeczalną prawdą.Czul, że za wszelką cenę chce się od niegouwolnić, zatrzymał więc zaprzęg i poczekał, aż oddali się od niego nadobre.— Byłbym o czymś zapomniał, Emily! — zawołał, lecz się nieobejrzała.Z obu stron otaczały ich domy, mimo to wstał i krzyknął zaRSnią:— Kocham cię!Odwróciła się momentalnie, z jej twarzy biło najprawdziwszezdumienie.Nawet najmniej rozgarnięty mieszkaniec miasta musiałbydostrzec, że tych dwoje popycha ku sobie jakaś przemożna siła.Stalinaprzeciw siebie w śnieżnobiałe południe, ona o parę kroków zprzodu, on wyprostowany na furze gnoju zatrzymanej na środku ulicy.— Powinnaś o tym wiedzieć, zanim zostaniesz jego żoną.Patrzyła na niego z na wpół rozchylonymi ustami.— I jeszcze coś.Chciałbym się z tobą ożenić.365Poczekał, aż ostatnie słowa przebrzmią, usiadł i potrząsnąłcuglami, zostawiając ją na rogu Jefferson Street bez tchu, czerwonąjak burak, z dłonią przyciśniętą do serca.Przez cały dzień była w domu, wieczór zaś spędziła z Charlesem— Tom zżymał się, lecz nie mógł nic na to poradzić.Miotał sięnerwowo po pustej kuchni, wydeptując ścieżkę od okna do okna, wnadziei, że zobaczy ją na stopniach ganku.Nawet pies z kulawą nogąnie zajrzał na podwórko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]