[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zmierć - zanurzył szpadel raz, drugi, trzeci.Wszystkie nasze dniwczorajsze świecą pochodniami wzdłuż drogi w mgłę śmierci.Grzmot prawdy załomotał wtych słowach.John uniósł następną szuflę ziemi.Dlaczego Linda umarła? Dlaczegopozwolono jej stopniowo tracić człowieczeństwo, aż wreszcie.Zadrżał.Całująca padlina.Postawił stopę na szpadlu i wcisnął go gwałtownie w miękki grunt.Jak muchy dlaswawolnych chłopców jesteśmy dla bogów; zabijają nas dla zabawy.Znowu grzmot; słowagrzmiące prawdziwie - bardziej prawdziwie niż prawda sama.A jednak Gloucester nazywałich bogami wszechłaskawymi.Zresztą najlepszym odpoczynkiem jest sen, czemuż więc taksię boisz śmierci, co nie jest niczym więcej.Niczym więcej niż sen.Zasnąć.Może śnić.Szpadel uderzył o kamień; przerwał, by go podnieść i wyrzucić.Bo w tym śnie śmierci snyjakie.?Bzyczenie nad głową przeszło w ryk.I oto nagle zakrył go cień, coś było w górze między nima słońcem.Spojrzał wzwyż, oderwany od kopania, wyrwany ze swoich myśli; spojrzał wzwyżw oszołomieniu, jego myśl ciągle jeszcze błądziła po tym innym świecie tego coprawdziwsze-niż- prawda-sama, ciągle jeszcze nurzała się w otchłaniach śmierci i boskości.Spojrzał wzwyż i ujrzał tuż nad sobą chmarę wiszących maszyn.Nadciągnęły jak szarańcza,wisiały w powietrzu, lądowały na wrzosowisku.A z brzuchów tych wielkich pasikonikówwyłaniali się mężczyzni w odzieży z białej sztucznej flaneli, kobiety (bo dzień był upalny) w143jedwabnych żakiecikach lub w aksamitnych szortach i na wpół rozsuniętych koszulkach bezrękawów.Z każdej maszyny jedna para.W ciągu kilku minut były ich już całe tuziny; staliszerokim kręgiem wokół latarni, gapili się, śmiali, pstrykali aparatami, rzucali (niczym małpiew klatce) orzeszki, paczki gumy do żucia nasycanej hormonami, hormonodajnychherbatników.Z każdą chwilą - jako że zza wzgórz Hog s Back napływali teraz nieprzerwanąfalą - liczba ich rosła.Niczym w koszmarnym śnie tuziny stawały się dwudziestkami,dwudziestki setkami.Dzikus cofnął się do wieży i stał teraz jak osaczone zwierzę pod murem latarni, spoglądającpo twarzach w niemej grozie, niczym ktoś kto postradał zmysły.Z tego stuporu wytrąciła go, wprowadzając w bardziej bezpośredni kontakt zrzeczywistością, dobrze wycelowana paczka gumy do żucia, która uderzyła go w policzek.Wstrząs bólu - i już się obudził; obudził się dziko wściekły.- Wynosić się stąd! - zawołał.Małpa przemówiła; wybuch śmiechu i oklaski.- Poczciwy stary Dzikus! Brawo, brawo!A pośród hałasu słyszał przebijające się wołania:- Bicz, bicz, bicz!Idąc za tą propozycją, zdjął z gwozdzia pęk węzlastych rzemieni i potrząsnął nim ku swoimprześladowcom.Podniósł się gwar ironicznego uznania.Ruszył groznie ku nim.Jakaś kobieta krzyknęła ze strachu.Krąg zafalował w najbardziejzagrożonym miejscu, potem zwarł się na powrót.Zwiadomość ogromnej przewagi liczebnejdodawała tym ludziom odwagi, jakiej Dzikus się po nich nie spodziewał.Zaskoczony,przystanął i rozejrzał się po twarzach.- Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? - w jego rozwścieczonym głosie pobrzmiewał tonniemal błagalny.- Masz trochę migdałów z solą magnezową - rzekł mężczyzna, który, gdyby Dzikus ruszyłnaprzód, zostałby zaatakowany jako pierwszy.Wyciągnął przed siebie paczkę.- Sąnaprawdę smaczne, bierz - dodał z nerwowym pojednawczym uśmiechem.- Solemagnezowe podtrzymują młodość.Dzikus nie zwracał na niego uwagi.- Czego chcecie ode mnie? - zapytał tocząc wzrokiem po roześmianych twarzach.- Czegochcecie ode mnie?- Bicza - odpowiedział chór setek pomieszanych głosów.- Biczuj się.Pokaż nambiczowanie.Potem grupa stojąca z tyłu zaintonowała skandując:- Chce-my-bi-cza! Chce-my-bi-cza!Inni natychmiast podjęli i teraz powtarzali zdanie raz za razem, jak papugi, coraz głośniej, ażprzy siódmym lub ósmym powtórzeniu wołano już tylko to.- Chce-my-bi-cza!144Krzyczeli wszyscy; odurzeni hałasem, jednomyślnością, wspólnym rytmem, moglibyzapewne tak krzyczeć godzinami - bez końca.Jednakże gdzieś przy dwudziestym piątympowtórzeniu nastąpiło osobliwe zakłócenie.Zza Hog s Back wyłonił się jeszcze jedenhelikopter, zawisł nad tłumem, potem osiadł na ziemi o kilka metrów od Dzikusa, na wolnejprzestrzeni między grupą gapiów a latarnią.Ryk śmigła na chwilę zagłuszył skandowanie;gdy maszyna stanęła na ziemi i silniki umilkły, Chce-my-bi-cza! zabrzmiało tą samą głośną,upartą melodią.Drzwi helikoptera otwarły się i z wnętrza wyszedł najpierw młodzieniec o rumianej twarzy, aza nim młoda kobieta w zielonych aksamitnych szortach, białej bluzeczce i czapcedżokejskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]