[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za cos takiego nie daja medali.–Aha.Oczywiscie.Koniec z brawura – rzekl dumnie pan Hong.– Zatem zlozcie bron i zostaniecie odprowadzeni z powrotem do palacu.Cohen i Truckle spojrzeli na siebie nawzajem.–Slucham? – zdziwil sie Cohen.–Zlozcie bron.– Pan Hong parsknal wzgardliwie.– To znaczy, ze macie oddac miecze.Cohen patrzyl na niego, nie rozumiejac.–Dlaczego mamy oddac swoje miecze?–Czy nie mowimy o waszej kapitulacji?–Naszej?Saveloy rozciagnal wargi w oblakanym, szczesliwym usmiechu.Pan Hong wytrzeszczyl oczy.–Ha! Mam uwierzyc, zes przybyl tu, aby nam proponowac…Wychylil sie z siodla.–A jednak po to, prawda? Wy bezrozumni mali barbarzyncy.Czy rzeczywiscie umiecie liczyc tylko do pieciu?–Myslelismy sobie, ze oszczedzimy ludziom ran.–Mysleliscie, ze sobie oszczedzicie ran.–Chce zauwazyc, ze paru waszych tez moze oberwac.–To tylko chlopi – stwierdzil lekcewazaco pan Hong.–No tak, zapomnialem – mruknal Cohen.– A ty jestes ich wodzem, tak? Jak w tych waszych szachach, tak?–Jestem ich wladca – odparl pan Hong.– Zgina na moj rozkaz, jesli zajdzie potrzeba.Cohen rzucil mu szeroki, grozny usmiech.–Kiedy zaczynamy?–Wracajcie do swej… bandy.A wtedy, jak sadze, rozpoczniemy.Wkrotce.Zerknal na Truckle'a, ktory rozwinal arkusz papieru.Wargi barbarzyncy poruszaly sie niewprawnie, gdy wodzil palcem po stronie.–Niegodny… nedzniku, ot co – powiedzial.–Moje slowa – ucieszyl sie Saveloy, ktory sam ulozyl te tabele.Kiedy wrocili na pozycje ordy, Saveloy slyszal zgrzytliwy dzwiek.To Cohen scieral z zebow kilka karatow.–"Zgina na moj rozkaz" – mruczal.– Ten dran nawet nie wie, jaki ma byc wodz, bekart jeden! Niech wlasnego konia przeleci!Saveloy obejrzal sie.Wodzowie chyba klocili sie o cos.–Wiecie – powiedzial – oni prawdopodobnie sprobuja wziac nas zywcem.Mialem kiedys dyrektora calkiem do niego podobnego.Lubil zmieniac zycie ludzi w meke.–Znaczy, beda sie starac nas nie pozabijac? – upewnil sie Truckle.–Tak.–To znaczy, ze my tez mamy sie starac ich nie pozabijac?–Nie, raczej nie.–Jak dla mnie, moze byc.–Co teraz zrobimy? – zainteresowal sie Saveloy.– Spiewamy jakas piesn bojowa czy co?–Czekamy – odparl Cohen.–Na wojnie zawsze jest duzo czekania – dodal Maly Willie.–A tak – zgodzil sie nauczyciel.– Slyszalem juz o tym.Podobno wojna to dlugie okresy nudy, a po nich krotkie okresy podniecenia.–Nie calkiem – poprawil go Cohen.– Raczej krotkie okresy czekania, a potem dlugie okresy bycia martwym.***–Do licha!Pola byly poprzecinane rowami odwadniajacymi.Zdawalo sie, ze zadna sciezka nie biegnie prosto.Rowy okazaly sie zbyt szerokie, by je przeskakiwac; wygladaly wprawdzie na dostatecznie plytkie, by przez nie przechodzic, ale tylko dlatego ze osiemnascie cali wody pokrywalo glebie tlustego, gestego blota.Saveloy mowil, ze Imperium Agatejskie zawdziecza swoj dobrobyt zyznym ilom rownin.W tej chwili Rincewind czul sie bardzo bogaty.Znalazl sie blisko kopuly wzgorza gorujacego nad miastem.Bylo rzeczywiscie zaokraglone z precyzja zbyt wielka jak na przyczyny naturalne; Saveloy uwazal, ze takie jak ten pagorki to drumliny, wielkie stosy piasku i zwiru pozostawione za lodowcem.Drzewa porastaly dolna czesc tutejszego drumlina, a na szczycie stal maly budynek.Kryjowka.Tak, to wlasciwe slowo.Rownina byla rozlegla, a wojska niezbyt oddalone.Wzgorze wydawalo sie niezwykle spokojne, jakby nalezalo do innego swiata.Az dziwne, ze Agatejczycy, ktorzy poza tym uprawiali absolutnie wszystko, na czym mogl stanac bawol, pozostawili je w spokoju.Ktos go obserwowal.Tak, to byl bawol.Bledem byloby stwierdzenie, ze obserwowal go z ciekawoscia.Po prostu obserwowal, poniewaz oczy mial otwarte i w ktoryms kierunku musial sie ustawic.Losowo wybral ten, ktory zawieral Rincewinda.Jego pysk wyrazal absolutny spokoj istoty, ktora juz dawno zdala sobie sprawe z faktu, ze jest zasadniczo rura na nogach i zostala umieszczona we wszechswiecie, by – ogolnie mowiac – uzyskiwac przeplyw.Na drugim koncu sznura byl czlowiek stojacy po kostki w blocie.Mial na glowie szeroki kapelusz, jak kazdy trzymacz bawolu.Mial tez klasyczna pizame agatejskiego rolnika.Jego twarz wyrazala nie zidiocenie, ale zaabsorbowanie.Patrzyl na Rincewinda.Podobnie jak bawol, robil to tylko dlatego, ze jego oczy musialy sie gdzies skierowac.Mimo wielkich zagrozen Rincewind nie mogl powstrzymac ciekawosci.–Ehm… dzien dobry – zagail.Czlowiek skinal mu glowa.Bawol wydal odglos cofania sie pokarmu.–Tego… wybacz mi pytanie natury osobistej – powiedzial Rincewind.– Tak sie zastanawiam… dlaczego wlasciwie stoisz przez caly dzien z tym bawolem na polu?Czlowiek przemyslal problem.–Dobre dla gleby – oswiadczyl w koncu.–Ale przeciez traci sie tak mnostwo czasu.Czlowiek i te kwestie przeanalizowal dokladnie.–Czym jest czas dla krowy? – zapytal.Rincewind wycofal sie z powrotem na trakt rzeczywistosci.–Widzisz te wojska pod miastem? – spytal.Trzymacz bawola wytezyl wzrok.–Tak – przyznal.–Walcza dla ciebie.Czlowieka chyba nie wzruszyla ta wiadomosc.Bawol beknal cicho.–Jedni chca, bys pozostal niewolnikiem, drudzy chca, zebys rzadzil krajem, a przynajmniej im pozwolil rzadzic, a oni beda ci tlumaczyc, ze to tak naprawde ty.Za chwile zacznie sie straszliwa bitwa.I tak sie zastanawiam… czego ty bys chcial?Trzymacz bawolu i to pytanie wzial pod rozwage.Rincewindowi wydalo sie, ze powolnosc procesow myslowych nie wynika z przyrodzonej glupoty, ale z wagi samego problemu.Czul, jak problem sie rozrasta, jak obejmuje glebe, zdzbla, slonce, jak zmierza ku krancom wszechswiata.Wreszcie czlowiek odpowiedzial:–Przydalby sie dluzszy sznurek.–Aha.Naprawde? No, no.Cos podobnego – rzekl Rincewind.– Rozmowa z toba byla niezwykle ksztalcaca.Do widzenia.Czlowiek patrzyl, jak odchodzi.Obok niego bawol rozluznil pewne miesnie, napial inne, podniosl ogon i uczynil swiat – w bardzo malenkim stopniu – lepszym miejscem.***Rincewind zmierzal na szczyt wzgorza.Calkiem przypadkowo rozrzucone zwierzece sciezki i drewniane mostki zdawaly sie tam wlasnie go kierowac.Gdyby myslal logicznie, ktora to czynnosc pamietal ostatnio z okresu, kiedy mial dwanascie lat, moglby sie nad tym zastanowic.Drzewa w dolnej czesci zbocza okazaly sie myslacymi gruszami, ale nawet to go nie zdziwilo.Liscie odwracaly sie, by go obserwowac.Potrzebowal jedynie jakiejs groty albo porecznej…Znieruchomial.–O nie – powiedzial.– Nie, nie, nie.Nie zlapiecie mnie na to.Wejde do porecznej groty, a tam beda male drzwiczki albo madry starzec, albo jeszcze cos, i wciagnie mnie z powrotem w wydarzenia.Wlasnie.Trzymac sie otwartej przestrzeni.Tak, to wlasciwe podejscie.Na wpol wszedl, na wpol wspial sie na zaokraglony szczyt wzgorza, wyrastajacy ponad drzewami jak kopula.Teraz, kiedy byl blisko, przekonal sie, ze szczyt nie jest tak gladki, jak wydawal sie z dolu.Wiatry i deszcze przeoraly ziemie wawozami i kanalami, a krzewy skolonizowaly wszystkie osloniete zbocza.Konstrukcja na szczycie byla, ku jego zdumieniu, zardzewiala.Wzniesiono ja z zelaza: spiczasty zelazny dach, zelazne sciany, zelazne drzwi.Zauwazyl kilka zapomnianych gniazd, troche smieci na podlodze, ale poza tym niczego.To nie byla dobra kryjowka.To bylo miejsce, gdzie kazdy sprobuje szukac.Sciana chmur otaczala juz caly swiat dookola [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fisis2.htw.pl
  • Copyright © 2016 (...) chciaÅ‚bym posiadać wszystkie oczy na ziemi, żeby patrzeć na Ciebie.
    Design: Solitaire