[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo że doktor Bretton był w dalszym ciągu dziwnie przygaszony i jak na niego niezwyklespokojny, nie przestawał jednak obserwować.Nie uszedł jego uwagi żaden z owych drobnychporywów i naturalnych wybuchów dawnej towarzyszki zabaw.Nie ominął żadnego z jejgestów charakterystycznych, żadnego momentu wahania czy najlżejszego seplenienia.Pollychwilami, mówiąc szybko, spontanicznie, wciąż jeszcze po dziecięcemu sepleniła, rumieniącsię jednak za każdym razem i ze zwykłą sobie sumiennością, równie zabawną jak ta drobnawada wymowy, powtarzała wyseple-niony wyraz powoli i wyraznie.Ilekroć jej się to zdarzało, doktor Bretton się uśmiechał.Stopniowo, im dłużej trwałarozmowa, tym bardziej słabło skrępowanie, jakie wyczuwało zrazu każde z nich.Gdybyrozmowa ta przeciągnęła się jeszcze dłużej, stałaby się zupełnie swobodna.Na twarz Paulinypowrócił uśmiech, żłobiący rozkoszne dołeczki w jej policz-99kach; wysepleniwszy jakiś trudniejszy wyraz, zapominała poprawić się.A doktor John?Zmienił się, choć nie umiem powiedzieć, na czym polegała ta zmiana.Nie poweselał ani teżnie wpadł swoim zwyczajem w drwiący ton; nie zdradził ani jednym słowem płochoś-cinastroju, zdawał się jednak bardziej zadowolony z samego siebie, sposób jego mówienia stałsię swobodniejszy, ton bardziej miękki i łagodny.Przed dziesięciu laty miała sobie ta parkatak wiele zawsze do powiedzenia; miniona dekada lat nie zmniejszyła na pewno ichdoświadczenia życiowego ani też nie zubożyła ich intelektualnie.Istnieję nadto pewne natury,których wzajemne oddziaływanie jest tak wielkie, że im dłużej z sobą przebywają, im więcejrozmawiają, tym więcej mają sobie wciąż jeszcze do powiedzenia.Dla natur tychprzestawanie z sobą prowadzi do zespolenia, a zespolenie do ścisłego skojarzenia izjednoczenia.Graham zmuszony był jednak wyjść z domu: zawód jego narzuca obowiązki i wymagania,których nie wolno lekceważyć, zaniedbywać ani też odkładać ich wypełnienia.Wyszedł zpokoju, zanim jednak opuścił dom, powrócił raz jeszcze pod pozorem zabrania zapomnianejgazety czy czegoś innego z biurka.Jestem pewna, że powrót ten spowodowany był chęciąprzekonania się jednym jeszcze rzutem oka, czy powierzchowność Pauliny jest w istocie taka,jaką zatrzymał w pamięci, czy nie widział jej w stronniczym, nieprawdziwym świetle i czytym samym nie uległ jedynie miłemu omamieniu.Nie! Przekonał się, że jego pierwszewrażenie było trafne i wierne.Dzięki temu powrotowi zyskał raczej, aniżeli stracił uniósł zsobą na drogę pożegnalne spojrzenie, nieśmiałe, ale bardzo tkliwe, równie piękne i równieniewinne, jakie rzucić mogła młoda sarenka spod gęstej osłony paproci czy młode jagniątkospośród kępy trawy na łące.Zostałyśmy same.Milczałyśmy obie jakiś czas.Wyjęłyśmy nasze robótki i zabrawszy się donich, udawałyśmy bardzo pilnie zajęte.Dawną skrzyneczkę z białego drewna zastąpiła terazszkatuł-100ka bogato ozdobiona intarsją z cennych kamieni i zaopatrzona w złote narzędzia do robótręcznych; maleńkie niegdyś, drżące paluszki, którym trudno było uporać się z igłą, mimo żedrobne w dalszym ciągu, były teraz sprawne i obrotne; pozostało wszakże to samo poważnezmarszczenie czoła, ta sama staranność i dokładność, to samo skupienie i pochłonięcie pracą.Nie odrywając się od robótki, na mgnienie tylko potrząsała głową, aby odgarnąć obluznionepasmo włosów, lub też pospiesznym ruchem dłoni strzepywała ze swojej jedwabnejspódniczki jakiś wyimaginowany pyłek, jakieś przywarte do jej fałd zdzbło nitki.Tego ranka byłam szczególnie usposobiona do milczenia: posępne wycie zimowej zawieiwpływało na mnie przygnębiająco i zamykało mi usta.Wściekłość styczniowej burzy, białej ibezdusznej, nie uciszyła się jeszcze: wicher ochrypł, nie myślał jednak dać za wygraną.Gdyby Ginevra Fanshave dotrzymywała mi towarzystwa w tym saloniku, nie pozwoliłaby mitrwać w zadumie i słuchać w milczeniu.Tematem jej gadatliwości stałby się ten, któryopuścił nas przed chwilą; a jak potrafiłaby rozwodzić się nad tą jedną osobą! Jakprzypierałaby mnie do muru pytaniami i przypuszczeniami! Jak drażniłaby mniewygłaszaniem dowolnych, z palca wyssanych komentarzy, jak gnębiłaby mnie zwierzeniami,których słuchania usiłowałabym uniknąć za wszelką cenę!Paulina Maria rzuciła na mnie parę razy spokojne, mimo że badawcze spojrzenie; jej wargirozchyliły się, jak gdyby gotowe do wypowiedzenia jakiejś uwagi, milczała jednak,dostrzegłszy moją niechęć do mówienia, którą umiała uszanować.Nie wytrwa długo pomyślałam, nie przywykłam bowiem do spotykania u młodych kobiet idziewcząt umiejętności panowania nad sobą i powściągliwości.O ile zdołałam je poznać,okazja wy-wnętrzania się z ich płytkich przeważnie tajemnic czy nader powierzchownych iprzelotnych uczuć była dla nich przyjemnością, której nie umiały i nie chciały wyrzec się takłatwo.101Mała hrabianka zdawała się wyjątkiem: szyła wytrwale, aż wreszcie, znużona szyciem, wzięłado ręki książkę.Traf chciał, że poszukała czegoś odpowiedniego dla siebie wśród książek należących dodoktora Brettona.Okazało się, że było to dawne, zabrane z Bretton, ilustrowane dzieło zzakresu historii naturalnej.Widywałam często małą Polly, stojącą przy boku Grahama, którytrzymał tę książkę otwartą na swoich kolanach i odczytywał dziewczynce ustępy bardziej dlaniej zrozumiałe, urządzając w ten sposób wykład przyrody na użytek małej towarzyszki.Akiedy lekcja kończyła się, prosiła go, aby wyjaśnił jej znaczenie zawartych w książce rycin
[ Pobierz całość w formacie PDF ]