[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ustalamy termin na Wigilię.W Boże Narodzenie rano obudzę się już uboku żony. Tak po prostu? Tak po prostu.Roześmiała się radośnie i zarzuciła mu ręce na szyję.EPILOGWigilia zawsze była dla Nataszy najpiękniejszym dniem w roku.Był touroczysty dzień, upływający w atmosferze rodzinnej miłości.Weszła do domu.Było cicho.Podeszła do choinki, poprawiła anielskiewłosy i obrzuciła wzrokiem pokój.Na stole stał renifer z bibułki z jednym tylkouchem.%7łyczenia od drugiej klasy Freddie.Obok niego gruby bałwantrzymający latarnię.Na kominku szopka z porcelany, nad nią wisiały czteryskarpety.W kominku trzaskał ogień.Rok temu stała przed kominkiem i przyrzekała kochać, szanować i ufać.To były najłatwiejsze obietnice, jakie mogłaby złożyć.Teraz to był jej dom.Dom.Odetchnęła głęboko, wciągając zapach choinki i świec.Jak dobrzebyć w domu.Ostatni klienci tłoczyli się w Zabawnym Domku do póznegopopołudnia.Terazjuz będzie tylko z rodziną. Mama. Do pokoju wpadła Freddie, ciągnąc za sobą szeroką czerwonąwstążkę. Już jesteś. Jestem. Natasza chwyciła dziewczynkę wpół i obróciła nią kilka razydokoła. Zawiezliśmy Verę na lotnisko.Potem oglądaliśmy samoloty.Tatuśpowiedział, że jak wrócisz do domu, zjemy kolację i będziemy śpiewać kolędy. Tatuś ma rację. Natasza wzięła wstążkę. Co to takiego? Pakuję prezent.Sama.Dla ciebie. Dla mnie? Co takiego? Nie mogę powiedzieć. Możesz.Zaraz powiesz. Rzuciła Freddie na kanapę i zaczęła jąłaskotać. Zaraz powiesz powtórzyła.Freddie śmiała się i piszczała. I znowu torturujesz dziecko. W progu stanął Spence. Tatuś! Freddie zerwała się z kanapy. Nic nie powiedziałam. Wiedziałem, że mogę na tobie polegać, buziaczku.Patrz, kto sięobudził. Trzymał na rękach niemowlę. Brandon! Freddie podskoczyła do braciszka. Mój kochany.Sześciomiesięczny Brandon Kimball był pucołowaty, czerwony i ogólniezadowolony ze świata i życia.Natasza podeszła do Spence'a. Jaki duży chłopiec powiedziała i wzięła go na ręce. Jaki śliczny. Podobny do matki. Spence pogładził czarne włoski syna.Brandonmruknął coś zadowolony.Natasza położyła go na dywanie. To jego pierwsze Boże Narodzenie. Brandon na czworakach zbliżałsię do kotków.Lucy przezornie czmychnęła pod kanapę.Nie jest taka głupia,pomyślała Natasza. A nasze drugie. Spence objął żonę. Wszystkiego najlepszego zokazji rocznicy. Mówiłam ci już dzisiaj, że cię kocham? Natasza pocałowała go raz,potem drugi. Od czasu rozmowy telefonicznej popołudniu, nie. To dawno temu. Objęła go w pasie. Kocham cię.Dziękuję ci zanajcudowniejszy rok w moim życiu. Cała przyjemność po mojej stronie zażartował. Będzie jeszczecudowniej. Obiecujesz? Obiecuję szepnął, zbliżając usta do jej ust.Freddie trzymała Brandona i obserwowała ojca.Braciszek jest miły, aleona wciąż czeka na siostrzyczkę, Uśmiechnęła się, widząc całujących sięrodziców.Może doczeka się na następne Boże Narodzenie.NORA ROBERTSDziedziczka fortuny1Nie była osobą cierpliwą.Sama nigdy się nie spózniała i nie lubiła nanikogo czekać.Oczekiwanie wprawiało ją w stan zimnej wściekłości.A wprzypadku Sydney Hayward był to stan bardziej niebezpieczny niż gwałtownywybuch złości.Jedno nieostrożne słowo mogło rozpętać burzę.Teraz właśnie czekała.Drobnymi, energicznymi krokami przemierzaławzdłuż i wszerz swój gabinet, mieszczący się w jednym z wieżowcówManhattanu.Pastelowe ściany, złocisty parkiet, wszystkie przedmioty na swoimmiejscu! Kartki papieru, teczki, kolorowe długopisy, równo zatemperowaneołówki.Lśniący blat mahoniowego biurka.Notes obok telefonu.Ona sama idealnie pasowała do tego wnętrza.Wytworny szary kostium,podkreślający szczupłą linię sylwetki, dyskretny makijaż, na szyi mały sznurpereł, na przegubie delikatnej ręki złoty zegarek.Prostota i elegancja, jakprzystało na przedstawicielkę rodu Haywardów.Kruczoczarne włosy miała spięte na karku złotą spinką.Porcelanowąbuzię o drobnych arystokratycznych rysach pokrywała lekka warstwa pudru.Sydney miała dwadzieścia osiem lat, niezbyt skore do uśmiechu, kształtne usta iduże błękitne oczy o myląco niewinnym wyrazie.Spojrzała na zegarek i zdecydowanym krokiem podeszła do biurka.Telefon zadzwonił, zanim zdążyła wyciągnąć rękę.- Słucham.- Przyszedł jakiś pan, w sprawie tych budynków na Soho.Chcerozmawiać z osobą odpowiedzialną za remont.A spotkanie o czwartej.- Jest piętnaście minut po czwartej - poprawiła ją lodowatym tonemSydney.- Proszę go wpuścić.- Oczywiście, proszę pani, tylko, że to nie jest pan Howington.A zatem nawet nie raczył pofatygować się osobiście.Przysłał jakiegośurzędnika.Usta Sydney wykrzywił grymas.- Niech wejdzie - powtórzyła i nacisnęła guzik interkomu.Jeśli sądzą, że będzie rozmawiała z jakimś urzędniczy-ną, to głęboko sięmylą, pomyślała i wzięła głęboki oddech, zdecydowana dać ostrą odprawęczłowiekowi, który za chwilę miał nawiedzić jej gabinet.Tylko jednak niezwykle starannemu wychowaniu zawdzięczała fakt, żenie krzyknęła ze zdumienia na widok wchodzącego mężczyzny.Właściwie niewszedł - wpadł, wtargnął do jej gabinetu jak pirat na pokład wrogiego okrętu.Był niezwykle przystojny.Wysoki, smagły, ciemnowłosy, o dzikimspojrzeniu czarnych oczu.Włosy miał zebrane na karku i spięte w mały kucyk;kilkudniowy zarost dopełniał całości obrazu.W porównaniu z jego potężną sylwetką jej gabinet wyglądał jak domekdla lalek.Na dodatek ów przybysz ubrany był jak zwykły robotnik.Ot, stare dżinsy,sprany podkoszulek i długie, zabłocone buty, zostawiające brudne ślady nalśniącym parkiecie.Sydney zacisnęła usta.A więc nie wysłali nawet zwykłegourzędnika, tylko jakiegoś montera, który na dodatek nie uznał za stosownewytrzeć buty przed wejściem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]