[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I od tego nie mogli się uwolnić.Nie czuli się teżwcale szczęśliwi.Zdawało im się, że w głowach ich pali się światło jasne ijedynie prawdziwe, ale że nie promieniuje, nie rozświeca im życia i że chodząjakby w zmierzchu.Widywali wszakże kolegów z takimi samymi latarkami wgłowach, ale były to po części tępaki prawdziwe gramofony, w którenagadano radykalnych frazesów a po części charaktery niezmiernie liche.Wprawdzie i w nich obu te stany duszy były tak zamącone i niewyrazne, że nieumieli się nawet wzajem o nich rozmówić odczuwali wszelako coś jakbywielki niepokój, który nie opuszczał ich ani na chwilę, a obecnie towarzyszył imw drodze do Zawady.Tymczasem noc wlokła się: godzina płynęła za godziną, przynosząc corazwiększe utrudzenia.Pogrążone w pół mroku, w pół świetle postacie ludzkiezaczęły się kiwać.Wrzaskliwy z początku szwargot cichł i ustawał.Zrywał siętylko znów na chwilę wówczas, gdy przez zapocone okna błysnęły latarniestacyjne i gdy jedni podróżni wychodzili z wagonów, drudzy, poprzedzani falązimnego powietrza, wchodzili i zajmowali miejsca.Te fale trzezwiły chłopców,którzy nie mogli wprawdzie spać, ale których zmysły pod wpływem znużenia ijednostajnego odgłosu maszyny poczęły dębieć.W ten sposób przebyli sporąilość stacyj, większych, pełnych gwaru, i mniejszych, tak cichych, że prócznawoływań urzędników kolejowych, chodzących po peronie, i świstawkikonduktora nic nie przerywało milczenia.Nareszcie jednak okna z czarnychpoczęły się robić sine, a potem blade.Na świecie wstawał ociężale zimowy,niewyrazny, posępny dzień.W wagonie wychylały się z cienia mroczne kąty isiedzący w nich z pochylonymi głowami ludzie.Zakopcone lampy pogasły. Gabriel, widno już! ozwał się Felicjan. I niedaleko odpowiedział młodszy. Bardzoś zmęczony? Dosyć.A ty? Ciasno było i niewygodnie.Poczęli przecierać powieki, a następnie spoglądać to na się wzajem, to naswoje tobołki, umieszczone w siatkach nad głowami.Obaj mieli twarze zmięte,podkrążone oczy i nieco gorączki, jak zwykle bywa po bezsennie spędzonej nocy.Jednakże gdy minęli przedostatnią stację, wagon opustoszał prawie zupełnie.Tylko na przeciwległej ławce siedział jakiś stary człowiek z twarzą suchotnika,który kaszlał okrutnie przez całą noc, a obecnie otrząsnął się z odrętwienia ipoczął z nimi rozmawiać.Po zwykłych początkowych pytaniach i odpowiedziachrozmowa rychło przeszła na ostatnie wypadki warszawskie i krajowe.Staryczłowiek potępiał niektóre objawy bardzo surowo, chłopcy zaś poczęli ichbronić, skutkiem czego odsłonił się ich sposób myślenia.Ale nie zaniepokoili siętym, albowiem z zapadniętych, mistycznych oczu suchotnika patrzyła nie zdrada,lecz jakby głęboka melancholia człowieka, który jest u brzegu życia i który wdalszą, nieznaną drogę wybiera się w trosce i niepokoju.Jednakże sam on popewnym czasie zmienił przedmiot rozmowy a następnie dowiedziawszy się,dokąd chłopcy jadą, oświadczył im, że pana Nowickiego i Zawadę zna od dawna,a jeszcze lepiej zawadzki las, gdzie w sześćdziesiątym trzecim roku odbyła siębitwa, a raczej zagłada powstańców, otoczonych przez siły dziesięćkroć większe.Chłopcy w czasach wakacyjnych słyszeli nieraz o tej bitwie, ale niedobrze,gdyż stryj ich nie był wówczas w domu, tylko wraz z rodzicami na emigracji wCzechach, gdzie oddano go na praktykę gospodarską.Teraz dopiero usłyszeli oniej dokładnie i z tego powodu szczegóły, które opowiadał podróżny, wydały imsię czymś ogromnie żywym.Czuć w nich było jakby zapach prochu i krwi.Mówił, że wskutek wilgotnego dnia strzały karabinowe i armatnie tak wówczaszadymiły cały borek, iż stało się w nim ciemno.Powstańcy potracili się z oczu, ibłądząc pojedynczo lub niewielkimi kupkami po omacku, z krzyków tylkopoznawali, gdzie kogo mordowano.W końcu wybito też prawie wszystkich.Nachłopców dziwne wrażenie robiło to, że podróżny, który widocznie brał udział wbitwie, choć o tym wyraznie nie wspominał, opowiadał o całej tej tragediispokojnie, głosem zupełnie beznamiętnym, bez skargi na dowódcę, który pozwoliłsię otoczyć i bez żalu, a nawet jakby z tęsknotą za rzeczami, które przeszły izasunęły się w cień przeszłości.Zdziwienie ich wzrosło jeszcze bardziej, gdy wkońcu oświadczył, że były to jednak czasy od dzisiejszych lepsze, a zwłaszczaszlachetniejsze. Dlaczego? zapytał Felicjan. Naprzód dlatego odpowiedział wolno i z naciskiem podróżny żedrzewo nie próchniało od środka, po wtóre dlatego, żeś wiedział, kto swój, ktocudzy, a wreszcie, że ludzie wiedzieli, dla jakiej sprawy i z czyich rąk giną.Chłopcy chcieli rozpocząć spór, ale on wśród nowego napadu kaszlu machnąłtylko ręką na znak, że z góry wie, co chcą powiedzieć, a potem odetchnąłgłęboko, popatrzył na nich jakimś szczególnym wzrokiem i zniżywszy głoszapytał: Powiedzcie mi, czy wy się nigdy nie boicie? Czego? A choćby tych, co leżą po wszystkich polach, lasach i ot, tu także wZawadzie, pod chojarami?Nastało milczenie.Felicjan i Gabriel spojrzeli po sobie ze zdumieniem, anastępnie oczy ich zwróciły się na towarzysza podróży, ale on widoczniewyczerpał się kaszlem i rozmową, albowiem oparł głowę na worku stojącym wkącie ławki i przymknął powieki.Wychudzona i zmięta jego twarz podobnabyła do twarzy nieboszczyka.Przykre i dziwne wrażenie, jakie uczyniły nachłopcach ostatnie jego słowa, rozproszył dopiero świst lokomotywy.Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzyłoczu, wysiedli więc bez pożegnania.Na stacji czekały już konie z Zawady.Alepokazało się, że stary furman pana Mariana przyjechał z całym rejestremsprawunków, a przy tym musiał pilnować furmanek, które przywiozły drzewo dofabryki giętych mebli.Z tego powodu oznajmił paniczom, żeby poczekali zgodzinkę, ze dwie" albo żeby, jak to już nieraz robili, sami powiezli się doZawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami po drzewie.Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnym kołataniu się wwagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznym miasteczku,oznajmili więc, że wolą jechać sami.Jakoż w kwadrans pózniej, napiwszy sięherbaty, ruszyli w drogę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]