[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Krew się w niej wzburzyła.Teraz jego przesłanie było wystarczającojasne.I wynikający z niego wniosek - znowu widzi w niej grzecznądziewczynkę, a nie ponętną młodą kobietę.Kobietę, która budzipragnienia.Wzięła się pod boki:- A może wcale nie zamierzam kupować samochodu.Może chcę tylkozaliczyć jazdę próbną.- Posłuchaj.- Ja też mogę pozwolić sobie na analogię - przerwała mu, mierząc gogniewnym spojrzeniem zwężonych oczu.- To nie jest żadna analogia.- Daj sobie już z tym spokój ! Domyślam się, jak bym wyglądała powyjściu z salonu piękności, gdyby to zależało od ciebie.Jak JacquelineKennedy: spódnica za kolana, perełki na szyi.- Machnęła ręką wokółgłowy.- Kapelusik.Przypomniał sobie kwiecistą sukienkę leżącą na tylnym siedzeniu.- Ona wszystkim bardzo się podobała.- Powoli zaczynam cię rozumieć - powiedziała z namysłem.- Chcesz,żeby wszystko było uładzone, bez żadnych skrajności czy fantazji.- Co w tym złego?- To jest dobre podejście, ale nie do życia.Bo w życiu wszystko sięzmienia, wszystko jest w pędzie.Ludzie też nie są ciągle tacy sami.Tywidzisz we mnie dziewczynę z klasy, Psorkę.Tak było i będzie.Alegdzieś tam - wskazała ręką na spowitą ciemnością autostradę - jestmężczyzna, dla którego będę.babeczką.Jego wahanie trwało jedno mgnienie.Zapomniał, że ma palce wymazane smarem.Położył dłoń na karkudziewczyny, zanurzył palce w jej miękkich włosach.Drugą ujął policzeki delikatnie uniósł jej głowę.Zdumienie, jakie ją ogarnęło, pierzchło,gdy poczuła jego usta na swoich.To było jak szept, jak tchnienie wiosennego wiatru.aż poczuł, że jejopór słabnie, że z drżeniem i radością poddaje się pieszczocie.Latarka upadła na ziemię.Eleanor zarzuciła mu ręce na szyję,marynarka ześlizgnęła się z jej ramion.Wstrząsnąłnim dreszcz.Jej bliskość była czymś niewyobrażalnym, cudownym.Niemógł już dłużej walczyć ze sobą.Przygarnął ją mocno, przesunął ręką po jej szczupłym ciele.Upajał sięnią, dotykiem jej skóry, smakiem ust.Nawet nie spostrzegli, że jakieś auto zjeżdża na pobocze.Zazgrzytałżwir, trzasnęły drzwiczki.Ktoś skierował na nich światło latarki.- Hej! - W ciemności rozległo się wołanie.Sądząc po głosie, był tostarszy pan.- Zobaczyliśmy z żoną wasz samochód.Czy coś się stało?Czy.potrzebujecie pomocy?Eleanor odskoczyła od Cole'a.Zamrugała, oślepiona światłem.Coleobejmował ją w obronnym geście.Widziała, że z trudem wraca dorzeczywistości.- Zapomniałem, że ludzie w tych stronach są bardzo życzliwi -wymamrotał.- Ja też - szepnęła.Przełknęła ślinę, przesunęła językiem ponabrzmiałych ustach.Przez chwilę wpatrywał się w nią z napięciem.Odwrócił się i krzyknął:- Złapaliśmy gumę! Nic poważnego.- Pewnie wjechaliście na gwózdz.- Starszy pan podszedł bliżej,poświecił latarką na samochód.- Może zadzwonić po pomoc? Zawsze zżoną mamy przy sobie komórkę, na wszelki wypadek.Cole już miał podziękować, gdy jego wzrok padł na Eleanor.Wydawałasię odurzona.Patrzyła na niego tak, że najchętniej nie przyjąłbypropozycji, tylko został z nią sam na sam.Tylko oni i ciemność.Być może był to jej pierwszy prawdziwy pocałunek.Na tę myślprzepełniła go tkliwość, czułość nabrzmiała słodycząi tęsknotą.Uczucia, jakich nie doświadczał, jakich nie znał.Jeszczechwila, a zapomni, po co tu przyjechał, albo w ogóle zarzuci swojąmisję.Bo intuicyjnie wie, że nie może mieć jednego i drugiego.AlboEleanor, albo zemsta.Wpatruje się w niego tak żarliwie.Za kilka tygodni nie będzie takpatrzeć.Jeśli w ogóle zechce na niego spojrzeć.Kłębiły się w nim sprzeczne myśli, czuł się rozdarty.- Bardzo dziękuję.- Kiwnął głową do mężczyzny.-Jeśli można, tobardzo chętnie skorzystam.ROZDZIAA DZIESITYNie był do końca szczery, gdy wyjaśniał Eleanor, czym się zajmuje.Nieco naciągnął prawdę.Rzeczywistość była bardziej złożona i mogłaskłaniać do pytań natury moralnej.Jego rolą było wyszukiwanie firm wdramatycznej sytuacji finansowej, przejmowanie ich, dzielenie namniejsze przedsiębiorstwa i odsprzedawanie z dużym zyskiem.Działal-ność przynosząca ogromne profity i bardzo wciągająca.Zaraz po studiach zaczął pracować w firmie Manuth, Larson i Clark.Dość szybko jeden ze wspólników przeszedł na emeryturę iwyprowadził się na Florydę, drugi przeniósł się do prestiżowej kompaniiz tej samej branży.Powstała nowa firma Clark-Sullivan.Przed Cole'emotworzyły się drzwi do kariery.W zależności od tego, kto się o nim wypowiadał, charakteryzowano gojako uroczego, przekonującego, bystrego lub bezlitosnego.Kiedyś nabankiecie wydanym z okazji przejęcia fabryki tekstylnej ktoś celniezauważył, że kolejny sukces Cole zawdzięcza temu, że jest człowiekiembez serca.Powtórzono mu tę uwagę, a ona przypadła mu do gustu.Musi być taki,jeśli chce piąć się w górę.A chce.Przypalił papierosa, zapatrzył się na błękitne niebo.Popołudnioweświatło nadawało obłokom złocistoróżowy poblask.Zaciągnął się.Przezpapierosowy dym przebijał inny,znajomy zapach.To w blizniaczych domkach po drugiej stronie ulicygotowano obiad.Oparł się o samochód, w zamyśleniu obserwując dwóch chłopcówprzecinających ulicę.Kłócili się zażarcie, który z nich przejedzie sięzdezelowanym rowerem.Sprzeczka umilkła, gdy jednego matkazawołała do domu, by odrabiał lekcje.Popatrzył na zegarek.Za dziesięć piąta.Dzienna zmiana w zakładachOrly kończy się o czwartej trzydzieści.Jak na komendę na ulicy zaczęłypojawiać się samochody.W większości stare, wysłużone pudła, którejuż dawno nadawały się na złom.Wjeżdżały na porośnięte zielskiempodjazdy.Po kilku minutach senna uliczka tętniła życiem.Trzaskały drzwi, ludziemówili głośno, biegały wypuszczone z domów psy.Wszystko tak jakpamiętał.Ulica Rzeznicza pulsowała rytmem mieszczących się wpobliżu zakładów.Do Orly należały domy, w których kwaterowanopracowników.Całe życie mieszkających tu ludzi było całkowiciepodporządkowane fabryce.Po drugiej stronie, nieco dalej, zatrzymał się stary zielony oldsmobile.Cole stał się czujny.Serce mu zabiło.Wyprostował się, rzucił na ziemiępapierosa i przygniótł niedopałek obcasem.Drzwi otworzyły się, pasażer trzymający w ręku blaszane pudełko nadrugie śniadanie, wysunął się z samochodu.Postukał w szybę napożegnanie i ruszył w kierunku jednego z bungalowów.Wysoki, masywnie zbudowany.Jak Cole, tylko znacznie od niegocięższy.Jack Sullivan podszedł do wejścia, wyjął z kieszeni klu-cze.Nadal jezdzi do pracy z kolegą, bo benzyna kosztuje".Nic się niezmieniło.Cole skrzywił się w duchu.A niby czego mógłby się spodziewać? %7łeten, który zatruł mu młodość, nagle przejrzał na oczy? To nie wchodzi wgrę.- Proszę pana, to pana samochód?Cole odwrócił się.Dwóch chłopaczków błyszczącymi oczamiwpatrywało się w lśniące bmw.- Mój - odparł z roztargnieniem i znowu popatrzył na stojącego na gankuojca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]